Wpomnienia P. Kazimiery Sobańskiej z Instytutu Najświętszego Serca Jezusowego Posłanniczek Maryi
Znałam Ks. Jerzego Chowańczaka od lisptopada 1964 r. Pracowałam w kancelarii parafii św. Michała, gdy jeszcze proboszczem parafii był Ks. Prałat Piotrowski. Później nasze więzy były nadal mocne i utrzymały się aż do Jego przedwczesnej śmierci.
Chciałabym przede wszystkim o Nim powiedzieć, że był osobą niezwykle radosną. Cechował Go dowcip, specyficzne poczucie humoru. Bardzo lubił śmieszne anegdotki. Był takim człowiekiem, który swoją pogodą umie rozjaśnić najtrudniejsze sytuacje, rozweselić w największym smutku. Umiał nieść Boży Pokój, radość dla wszystkich z którymi obcował. Takim pozostał w czasie choroby i do końca swoich dni. I choć, jak sam z pewnym zażenowaniem mówił, był osobą nieśmiałą, muszącą niekiedy się przełamywać, to właśnie On bywał najczęściej "duszą" towarzystwa przy stole, on cieszył humorem, pogodą i wielkim dowcipem. Dzielnie mu w tym wtórował Ks. Jan Sikorski, który był jakby bratem w kapłaństwie, wielkim przyjacielem. Dzięki jego zdolnościom organizacyjnym Ks. Jerzy mógł wyjeżdżać na dalekie, zagraniczne eskapady.
Nie jest łatwo mówić o ks. Jerzym Chowańczaku, gdy jeszcze tak niewiele czasu upłynęło od Jego śmierci. Pozostał On w pamięci jako osoba na wskroś prosta, można powiedzieć także uboga. Powiedział nawet kiedyś, że żadne pieniędze po Nim nie zostaną - wszystko rozdawał potrzebującym i ukochanym przez siebie klerykom. To była jego codzienność - maksymalne poświęcenie się w życiu parafii, później w życiu kleryków. Spalał się w tej miłości. Może dlatego tak szybko odszedł? Starał się odwiedzać nowo wyświęconych księży, dopytywać, jak im jest w nowym życiu przy parafii, czy czegoś im przypadkiem nie trzeba. Gdy jeszcze nie miał samochodu, przychodził do nich albo pieszo albo, gdy było bardzo daleko, jeździł autobusem, często dochodząc wiele kilometrów od przystanku. Później, będąc już chory, starał się jeździć do swoich wychowanków samochodem (najczęściej z ks. Grzegorzem Kudlakiem). Zresztą i oni byli bardzo częstymi gośćmi u swego seminaryjnego ojca.
Wielokrotnie odwiedzał również mnie, gdy byłam już w naszym domu w Konstancienie. Wyruszał z klerykami na wędrówkę po okolicznych lasach i tu wszyscy kończyli przechadzkę. Dostawali herbatę, posiłek i jechali do seminarium. Wiem również, że Ks. Jerzy bardzo często wyjeżdżał z klerykami na wakacje, najchętniej do Słowacji, do Zakopanego i nad morze. Właśnie w lipcu czy w sierpniu pierwszy raz silnie o sobie dała znać choroba. To było trzy lata przed Jego śmiercią. Ks. Jerzy Chowańczak był wtedy u sióstr benedyktynek w Żarnowcu. Na nodze otworzyły mu się bardzo bolesne rany, wywołane prawdopobnie długotrwałą cukrzycą. Wtedy, mimo decyzji miejscowej lekarki o amputacji nogi, jeszcze udało się uratować zdrowie Ks. Jerzego. Olbrzymie zasługi ponosi tutaj pani dr Maria Kierzyńska, która natychmiast przyjechała do Żarnowca i po lekkim zaleczeniu ran przywiozła księdza do Warszawy. Od tego czasu zajęła się jego pielęgnacją. Później, na kilka tygodni przed śmiercią, P. Doktor przyjeżdżała z wizytą do chorego dwa razy dziennie. Jest to człowiek olbrzymiego serca i poświęcenia. P. Maria przyjeżdżała również wielokrotnie do naszego domu w Konstancinie - Skolimowie, gdy O. Jerzy był tu na wiosnę przez trzy tygodnie.
Gdy myślę o ostatnim okresie życia Ks. Jerzego Chowańczaka, to przede wszystkim podziwiam Go za pokorę w chorobie, za to, że nie narzekał, nie skarżył się, nie żądał wyjaśnień. Ten zawsze niezwykle czynny człowiek, człowiek czynu, jak Go wielu nazywało, spokojnie przyjmował cierpienie zsyłane mu przez Boga. To był Jego krzyż. U nas, w Konstancinie mieszkał przez trzy tygodnie wczesną wiosną oraz mniej więcej tyle samo w kwietniu, na sześć tygodni przed śmiercią. Choć cały czas odprawiał Mszę św., prosząc nas tylko o możliwie największą pomoc w jej sprawowaniu. Był już wtedy bardzo chory. Miał na piętrze swój mały pokoik z widokiem na las i właściwie całodobową opiekę kleryków. Było mu coraz trudniej rozmawiać, coraz częściej mówił, że swymi gasnącymi oczami nie widzi, że jeszcze tak dużo chciałby zrobić. Pisał króciutkie myśli do agendy biblijnej na rok 1996 (była to jego ostatnia praca). Odwiedzali u nas Ks. Jerzego Ks. Rektor Seminarium, ówczesny wicerektor Ks. Tadeusz Pikus, cały czas przyjeżdżali klerycy. Póki jeszcze starczało sił Ks. Jerzemu, chodził po przydomowym lasku, gdyż bardzo kochał przyrodę. Cały czas chciał być aktywny, nie pozostawać w miejscu. Coraz częściej też narzekał, że pokoje są nieoświetlone, że wszędzie jest szaro. Chciał, aby zawsze były zapalone wszystkie światła. Wyjechał od nas tuż przed swoją śmiercią. Być może pragnął umrzeć w seminarium, może podświadomie coś ciągnęło Go do domu. Tymi myślami nigdy się z nami nie dzielił. Wyjechał z naszego domu na trzy tygodnie przed śmiercią. Nie zdążyłam nawet pożegnać się z nim, tak szybko to zrobił.
Pozostał w naszej pamięci jako niezapomniany człowiek, o niezwykle silnej osobowości, ktoś kogo nigdy się niezapomni. To był wielki indywidualista i wielki Polak, wzór kapłana, jakiego zawsze nasz naród będzie potrzebował i jakigo będzie cenił.
|
|