Kazanie Ks. prałata Jana Sikorskiego na pogrzebie Ks. Jerzego Chowańczaka
Ekscelencjo, najczcigodniejszy Księże Biskupie, czcigodni księża koncelebransi, wśród których tak wielu jest wychowanków księdza prof. Jerzego Chowańczaka, kochani alumni, którzy nazywaliście go ojcem, kochane siostry zakonne, zasmucona rodzino, kochani parafianie jego umiłowanej parafii, goście i przyjaciele, którzy tu przyjechali, a zwłaszcza ci z gór i ukochanej Słowacji.
Oto Syn Twój, oto Matka Twoja (J 19, 26-27)
Słuchaliśmy przed chwilą tych słów Ewangelii czytanej przez diakona, a zawierającej dialog między Nieskończoną Miłością a Matką Pięknej Miłości. Nich słowa tego dialogu staną się mottem rozważań, które spróbuję teraz, wobec was, przeprowadzić. Rozważań o tym, który Maryję wziął za Matkę, a który kapłaństwem swoim służył Jej Synowi. Z ofiarą i miłością wszedł w ten cudowny dialog, jedyny, jaki liczy się między Bogiem a człowiekiem.
Ks. Jerzy Chowańczak, kapłan Chrystusa. Jak każdy kapłan z ludu wzięty miał swoje miejsce na ziemi. Jego miejscem było serce Polski - Warszawa, a szczególnie Mokotów, gdzie się urodził, a szczególnie Krakowskie Przedmieście.
Kiedy przychodził na świat (opowiadała mi Jego mama), słychać było dzwony, które biły na pogrzeb Marszałka Piłsudskiego. Dźwięk tych patriotycznych dzwonów towarzyszył jego rodzinie i jego życiu. Rodzinie, której zasobny dom stawał się w czasach okupacji hojny dla wielu potrzebujących. Może właśnie te gesty miłości, które dostrzegł w domu, tak nurtowały małego Jerzego, że zechciał potem, ku zdumieniu całej rodziny - żeby nie powiedzieć wbrew - pójść do seminarium, aby służyć jako kapłan. A były to czasy, kiedy taka decyzja wydawała się szaleństwem. Wstępowałem do seminarium w tym samym roku. Pamiętam, jak towarzyszyły mi płynące z głośników słowa, że już niedługo ten obskurantyzm płynący z ciemnogrodu się skończy.
A my mimo to szliśmy do Seminarium. Jerzy nie wyobrażał sobie życia inaczej jak tylko w tej służbie, chociaż nawet podczas studiów władze miały zastrzeżenia do syna kapitalisty. Spokojnie kontynuował studia i dał się poznać profesorom jako nieprzeciętnej miary intelekt. Oceniali to, dając mu najwyższe noty na koniec roku. Natomiast na co dzień my, klerycy, ocenialiśmy jego gorące serce. I dlatego wielu zabiegało o Jego przyjaźń, szukając rady, pomocy, a czasem tylko towarzystwa czy uśmiechu, wsłuchując się w opowiadania, które snuł z finezją i poczuciem niezwykłego humoru. Był takim, który stawał się znany w seminarium i młodszym i starszym kolegom.
Nie mógł przyjąć święceń w odpowiednim czasie, bo mu wieku zabrakło. Ten bardzo dojrzały już w seminarium człowiek był za młody w latach. Czekając na święcenia, poszedł na studia, by parać się socjologią. Ale rwał się ciągle do pracy duszpasterskiej. tutaj, do tej parafii, do św. Michała, czy też do mojej pierwszej parafii, gdzie mnie często odwiedzał i gdzie było bardzo dużo pracy. Gdy zjawił się błagał nas, by mu pozwolić pomagać - czy pójść na pogrzeb, czy biec gdzieś daleko do chorego, czy spowiadać, czy głosić kazania - cokolwiek, bo mówił: "Zajmuję się nauką, a moim pragnieniem jest duszpasterstwo". Po studiach na KUL-u Ks. infułat Stefan Piotrowski, który przyglądał się Jego powołaniu, młodemu kapłańskiemu życiu, cóż mógł zrobić innego, jak tylko zostawić Go w parafii, którą swym dynamizmem okupował i której de facto stał się duszpasterzem, chociaż studiował daleko w Lublinie.
Został więc wikariuszem i od tej pory piętno jego nieprzeciętnej osobowości zostało wpisane w dzieje tej parafii. Tutaj wyszukiwał wszystkich, którzy chcieli, lub czasem nie chcieli, słyszeć o Panu Bogu, by uczyć ich miłości do Niego. Niezwykły czar jego kapłańskiej osobowości sprawiał, że spośród Jego uczniów stawała prawie cała procesja kandydatów do seminarium. To było coś niezwykłego, czasami dla kolegów wręcz podejrzanego, jakaś "mafia św. Michała", a byli to po prostu uczniowie Ks. Jerzego.
Promieniował swoim kapłaństwem i kiedy ksiądz proboszcz tej parafii, wspaniały człowiek, duszpasterz i niezwykła osobowość, dostrzegł, że jego siły słabną, nie miał innego wyboru, jak tylko zasugerować, by jego następcą został Ks. Jerzy Chowańczak. Trudno mi mówić o Jego proboszczowskiej pracy, bo niemal wszyscy jesteście jej świadkami.
Ukochał młodzież, a szczególnie szkołę, do której sam uczęszczał i w której uczyła się Jego matka. Sztandar i delegacja Liceum im. T. Rejtana tu jest. Bardzo chętnie i z radością brał udział w zjazdach, modlił się z dawnymi wychowankami i miłością obdarzał tych aktualnych.
W roku 1980 został jednym z redaktorów Mszy św. radiowej. Jego słowo głoszone dotąd w tej parafii, rozchodziło się teraz pod opieką św. Michała na falach eteru po całej Polsce oraz po wielu krajach, dokąd głos z Polski, w trudnych czasach i mimo zamkniętych granic, docierał. Dostawał listy z kraju i z zagranicy, z wdzięcznością za mądrość, piękno i urok polskiego słowa, którym ich raczył. Ta wielka parafia, której na imię cała Polska, dobrze Go rozumiała, wsłuchując się w każde słowo i w każdą myśl. Kochał bardzo te Msze radiowe. Nawet kiedy był bardzo chory, ryzykował i - widząc bardzo słabo - odprawiał Msze św. z pamięci, a potem mówił homilię już bez zwyczajowych kartek, bo czytać było zbyt trudno. Jeszcze teraz, w maju, miał odprawiać radiową Mszę św. i martwił się, czy będzie mógł spełnić ten obowiązek. Nie zdążył.
Wspominał ksiądz Prymas w swoim liście, a także ksiądz biskup o trudnej decyzji, którą musiał podjąć. Miał zamienić swoją mokotowską owczarnię, z którą tak bardzo był związany, na duchowe ojcowanie parafii seminaryjnej, wychowującej młodych kapłanów, by mogli służyć innym parafiom. Była to wielka rozterka, czy przyjąć ten obowiązek. I walczył ze sobą, ale słowo biskupa zdecydowało. Powiedział: TAK! Był przecież kapłanem i poszedł do Seminarium, a jaki był żal, kiedy opuszczał tę swoją umiłowaną parafię, sami dobrze wiecie.
Otrzymał tytuł Ojca, ale nie był to tytuł z nominacji, była to rzeczywistość, bo już przedtem wielu alumnom, klerykom i kapłanom, którymi się zajmował - ojcował. Każdą wolną chwilę, których miał zresztą niewiele, każdą chwilę wypoczynku wykorzystywał, by jeździć po diecezji i odwiedzać młodych kapłanów. Opowiadał mi nieraz o tych wędrówkach, rzucał nazwy parafii, miejscowości, tras, które przebywał często pieszo, czasem na rowerze, autobusem czy jak się dało, by podać komuś pomocną dłoń.
Taka osobowość, umysł, serce i charakter - można by mówić długo. Ale Ks. Jerzy, jeżeli stawał na ambonie, nawet o najważniejszych i najtrudniejszych sprawach mówił zwięźle i bardzo mądrze. Nieraz z uśmiechem dawał mi znać, że mógłbym go trochę w tym naśladować, co zresztą nie zawsze odnosiło skutek. Dlatego myślę, że będzie po Jego myśli, jeżeli pozwolę sobie zakończyć to przemówienie dodając drobny, jaśniejszy akcent.
Otóż Ks. Jerzemu, jak obserwowałem przez wiele lat naszej wspólnej przyjaźni, wiele rzeczy udawało się jak gdyby od niechcenia. Mówił: "Widzisz, martwiłeś się, a nie trzeba było". Teraz zmarł 17 maja, dokładnie w dzień swoich 60-tych urodzin. Ks. biskup Kraszewski przyszedł do Niego jako do chorego i jubilata z kwiatami. A były to pierwsze kwiaty, jakie otrzymał jako nieżyjący. Dzień narodzin dla ziemi stał się dniem narodzin dla nieba. Czyż to nie pięknie? Ci, co go znali, powiedzą: "To dokładnie w jego stylu". I drugi szczegół. W momencie, kiedy podnoszono ciało z morza boleści, by wynieść je z pokoju, zabrzmiały dzwony. Bardzo je kochał, a nawet "pędził" swoich kleryków, by nie zapomnieli bić w nie, kiedy trzeba. Te dzwony zabrzmiały teraz jak w momencie narodzin, a nie było to umówione.
Proszę wybaczyć te osobiste skojarzenia, ale przyniosły mi one pewne ukojenie i spokój. Pomyślałem sobie: To pewnie małe znaki szczęścia, które masz już w niebie. Spokojniejszy wróciłem do siebie.
Wróćmy do Ewangelii św. Jana. Unieśmy swą myśl do bram wieczności i posłuchajmy, czy nie brzmią tam słowa - oto Matka twoja, oto syn Twój... Jerzy. Amen.
Za KAI
|