Zdjęcia Ks. Jerzego Spis tresci Następne wspomnienie

Wspomnienia Ks. Jana Sikorskiego

Zacznę od dziadka - Arpada Chowańczaka. Drugie imię Ks. Jerzego to Arpad - po dziadku, który wywodził się za Słowacji. Miał też jakieś koneksje z ziemią węgierską. W latach po pierwszej wojnie światowej pojawił się w Polsce. Tu się ożenił. Założył sklep i wielki magazyn, a potem całą fabrykę, w której wyprawiano futra. Sprowadzał je nawet gdzieś z Kanady. Dosyć szybko stał się osobą znaczącą wśród przedsiębiorców warszawskich. Syn Arpada a ojciec Ks. Jerzego, Jan, był człowiekiem wykształconym, skończył prawo. Po studiach przejął, wraz ze swoim bratem, schedę po ojcu. Ojciec Jan Chowańczak zdominował cały warszawski rynek. Było nawet w modzie kupić futro u Chowańczaka lub przynajmniej trzymać je w czasie lata w jego magazynach, które zresztą mieściły się na przeciwko warszawskiego seminarium na Krakowskim Przedmieściu. Poza tym Chowańczakowie mieli swój dom na Mokotowie i, jak Ks. Jerzy opowiadał, był poniekąd właścicielem Stadionu Dziesięciolecia, gdyż znaczna część gruntów, które zajęto pod jego budowę, była również własnością rodziny Chowańczaków. Stosowali bardzo pomysłowe reklamy, tak, że właściwie każdy warszawiak znał to nazwisko. Stąd też pewien status, pozycja materialna, sprawiły, że w domu Chowańczaków można było spotkać najbardziej znanych ludzi ówczesnej Warszawy. W takim klimacie mały Jurek się wychowywał, jako czwarte z kolei dziecko państwa Chowańczaków. Żona pana Jana była filologiem rosyjskim i po wojnie została nauczycielką w liceum imienia Reytana - w tym samym "Reytanie", w którym się uczył Ks. Jerzy.
    Ks. Jerzy często też wspominał swoje lata spędzone w Konstancinie, gdzie krótko przebywał w czasie okupacji i zaraz po wojnie. Dom państwa Chowańczaków był wtedy otwarty dla ludzi, potrzebujących pomocy. Dom niezwykle gościnny - o ile mi wiadomo, wydawano tam czasami w porywach kilkadziesiąt obiadów dziennie.
    Z dzieciństwa zachowały się wspomnienia o O. Jerzym jako o zdolnym dziecku. Zaskakiwał pytaniami, nieraz bardzo inteligentnymi. Bywał też nieco uparty, lubił postawić na swoim. Również, ze względu na różnice wieku z rodzeństwem, był troszkę samotnikiem, miał swoje życie.
    W wychowaniu dzieci pomagała emigrantka z Australi - p. Stanisława Rosłan, która urodziła się w Polsce, wychowała się w Harbienie w Chinach. Tam chodziła do szkoły, potem znalazła się w Australi i wreszcie, po odzyskaniu przez Polskę wolności, wróciła do kraju i podjęła pracę jako nauczycielka i wychowawczyni dzieci państwa Chowańczaków. Ponieważ najmłoszym dzieckiem był Jerzy, więc bardzo się z Nim związała i właściwie Ks. Jerzy uważał ją za drugą matkę. Jako mieszkanka Australi świetnie władała językiem angielskim, więc w rodzinie zdecydowano, że pierwszym językiem Ks. Jerzego będzie właśnie ten język. I stąd Ks. Jerzy władał tym językiem jak rodowity Anglik.
    Zadziwiał swoją wychowawczynię i otoczenie niektórymi pytaniami i odpowiedziami. Oto przykład: Pani Stanisława kazała mu coś zrobić następnego dnia. I pyta go dzień później: "Czy to zrobiłeś?" a on mówi: "Nie". "A dlaczego, przecież miałeś to zrobić dzisiaj". "Nie, przecież powiedziałaś mi, że mam to zrobić jutro". Na to ona właśnie mówi, że jutro to jest dzisiaj. A on na to odpowiada: "Tomorrow is tomorrow, today is today" - dzisiaj jest dzisiaj, dzisiaj nie jest jutro. Świadczyło to o jakiejś finezji jego myślenia. Było w tym dużo dowcipu i umiejętności wydobycia tego, czego inni nie zauważali. Tym charakteryzował się przez całe życie. Tkwiła w tym też duża pokusa złośliwości, z tym że, na szczęście, zmieniał ją na dowcip. Często potrafił wytknąć nielogiczność sytuacji i lukę w rozumowaniu.
    Przyszło Powstanie, które Ks. Jerzy spędzał na Krakowskim Przedmieściu. Opowiadał, jak musieli uciekać w nocy, z palącego się domu i magazynów. Rodzeństwo Jego, zwłaszcza Anna i Stanisław - starszy brat, brali udział w konspiracji. Wydaje mi się, że również, choć w mniejszym stopniu, siostra Danka. W związku z tym po powstaniu najstarszy brat - Stanisław został wywieziony do Niemiec, podobnie zresztą ojciec Ks. Jerzego. Matka została chyba w Konstancinie. Siostra Ks. Jerzego - Anna, bardzo dzielna, zdecydowała, że będzie szukała ojca i wybrała się sama w podróż do Niemiec. Co najciekawsze, rzeczywiście znalazła ojca i przyjechała z nim razem do Polski. Natomiast brat Stanisław po wojnie znalazł się w Argentynie. Tam się ożenił, osiadł na stałe i żyje do dzisiaj. W latach osiemdziesiątych był w Polsce po raz pierszy po wojnie.
    Część rodziny po linii dziadka Ks. Jerzego, Arpada, została na Słowacji. Ks. Jerzy często ich odwiedzał. Pamiętali go jako małego chłopca, którego nazywali "Paś" czy też "Pasiutek" dlatego, że urodził się w dniu św. Paschalisa. Bardzo często w rodzinie powtarzano, że kiedy przychodził na świat grały dzwony, związane z pogrzebem marszałka Piłsudskiego, więc pojawił się na świecie w takim historycznym momencie.
    Po wojnie, w zniszczonej jeszcze i bardzo biednej Polsce, Ks. Jerzy wygrał konkurs i został filmową gwiazdą. Był jednym z bohaterów filmu, grał Jana - Polaka, ktory dzieciom z innych krajów Europy pokazuje Polskę. Miał wtedy okazję jako jeszcze prawie dziecko zażyć życia filmowca. Wożono ich samochodami, mieszkał w różnych hotelach, mógł jeść wszystko do woli co tylko chciał. Wspominał to jako ciekawe przeżycie z dzieciństwa.
    Do gimnazjum uczęszczał do "Reytana" i tu już dało się zauważyć Jego zainteresowania religijne. Pewien wpływ mógł mieć przyjaciel domu Ks. prał. Jan Kuczyński, bo życie religijne tej rodziny nie było nadzwyczaj głębokie. Poza tym jakiś czas po wojnie Jerzy przebywał rok - dwa w Zakopanem. Tam miał okazję uczęszczać do kaplicy zakonnego ośrodka, którą prowadził ksiądz przebywający w Zakopanem na leczeniu. Jego postawa i zaangażowanie, mogły wpłynąć na ówczesnego ministranta Jurka. Nieraz wspominał, że poprzez służbę przy ołtarzu, sprawy Boże stawały mu się coraz bliższe. Już wtedy nurtowała go myśl by pójść do Seminarium. Nikomu o tym nie mówił i nikomu tej myśli nie zdradzał.
    W szkole był na tyle dobrym uczniem, że nawet pomagał innym. Aczkolwiek nie był najlepszym uczniem w klasie - nigdy mu na tym nie zależało. Podobnie było w seminarium, też nie był literalnie pierwszy, choć był zawsze wśród najlepszych. Oceny dostawał zawsze dobre, albo bardzo dobre, ale nigdy się tym nie entuzjazmował. Po prostu wiadomo było, że jest dobry i temat stopni dla Niego nie istniał. Nigdy nie słyszałem skargi, że dostał gorszą ocenę niż mu się należało, że ktoś go skrzywdził. Podobnie nie istniał w jego życiu problem przywiązywania się do jakichkolwiek spraw materialnych. Te rzeczy jak gdyby dla Niego nie istniały.
    W czasie wielu wypraw nie prowadziliśmy żadnych rachunków, i nigdy nie było wiadomo, który z nas na co więcej wydał. Na ten temat się nigdy nie rozmawiało.
    

Teraz coś o maturze i studiach Jurka.


Jak grom z jasnego nieba spadła na rodzinę wiadomość, że najmłodszy z rodu Chowańczaków wstępuje do Seminarium. Było to już po śmierci Jego ojca, który zmarł, gdy Jerzy był w szkole średniej. Tak że właściwie całe przedsiębiorstwo prowadził Jego stryj. Pani Chowańczakowa już tego nie kontynuowała, utrzymywała się tylko z pracy w szkole i z tego wszystkiego, co pozostało z majątku. Nikt nie spodziewał się, że z tej dość chłodno katolickiej rodziny wstąpi ktoś do Seminarium.
    Życzeniem ojca było, aby jego dzieci, a zwłaszcza najmłodszy syn, stał wysoko intelektualnie i żeby był dobrze wykształcony. Rodzina nie wyobrażała sobie seminarium jako spełnienia marzeń ojca. Aby Jerzego zniechęcić do seminarium posługiwano się tym argumentem. Był to rok 1952, a więc czasy stalinowskie, i w propagandzie wszystko przemawiało za tym, że wkrótce Kościół w Polsce przestanie istnieć. Wiadomo, że w pierwszej kolejności zaatakowane zostanie duchowieństwo. Więc może była to też troska o los chłopca. W ogóle, w kategoriach najbliższej rodziny a zwłaszcza jego siostry Anny, kompletnie nie mieściła się pozycja brata jako przyszłego księdza. Wiele godzin poświęciła, żeby mu to wyperswadować. Jerzy ze swoistą cierpliwością i łagodnością przyjmował argumenty, pozornie potakiwał, po czym wstąpił do Seminarium. Do seminarium został przyjęty, nie wpisano go natomiast w poczet studentów Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ dyskwalifikowało go burżuazyjno-kapitalistyczne pochodzenie społeczne. Przez pierwsze dwa lata Jerzy chodził na wszystkie wykłady uniwersyteckie, bez akademickiego indeksu. Później, od chwilii powstania Akademii Teologii Katolickiej, był studentem tej uczelni. Jego formalne kłopoty z przyjęciem na Uniwersytet przyczyniły się do tego, że poznałem go dzień przed wstąpieniem do Seminarium, gdy sam składałem swoje papiery i otrzymałem indeks. Ale wtedy nie przypuszczałem, że to przyszły kleryk. Dopiero przy pierwszej kolacji ze zdziwieniem dostrzegłem go przy stole niedaleko ode mnie. Z tego zdziwienia zrodziła się pierwsza rozmowa, która dała początek dalszym kontaktom, nieprzerwanym do końca życia.
    

Ks. Jerzy jako alumn seminarium.


Seminarium było Jego miłością zanim jeszcze tam wstąpił. Interesował się życiem seminaryjnym. Była to jego ukryta sympatia, bo jak wspominałem nie chwalił się, że do Seminarium idzie. Po wstąpieniu pokochał Seminarium jako swój dom i miejsce spotkania z Panem Jezusem i szansę - co wcale nie znaczy, że nie miał swojej własnej także krytycznej oceny, zarówno wobec wychowawców, profesorów jak i kleryków. Był jednak wobec seminaryjnych wymagań niezwykle lojalny i skrupulatnie wypełniał to wszystko, co regulamin nakazywał. Mimo że miał matkę, siostry i swoich bliskich w Warszawie nie pamiętam by specjalnie wyrywał się z Seminarium, by odwiedzać dom. Po prostu starał się wiązać swoje życie z Seminarium. To była dla niego rodzina i miejsce, w którym odnajdywał siebie.
    Na pierwszy plan w tej Jego sympatii dla rodziny seminaryjnej jako cząstki Kościoła wybijało się umiłowanie liturgii. Jako człowiek o dużej wrażliwości estetycznej, zwracał uwagę na sposób celebracji nabożeństw w seminarium, na szaty liturgiczne. Widziałem nieraz, jak rysował wzory ornatów, sprzętów liturgicznych, kielichów. Bardzo kochał śpiew gregoriański i język Kościoła - łacinę, którą zresztą znał dosyć dobrze już z gimnazjum i w Seminarium to się jeszcze pogłębiało. Jego pobożność była bardzo liturgiczna. Brewiarz odmawiany w tym czasie w języku łacińskim, był dla nas jakąś zamkniętą świętością. On próbował już wcześniej weń wejść. To umiłowanie liturgii wszczepił w nas Ks. prefekt Bogdan Jankowski, póżniejszy O. Augustyn, który ukazywał bogactwo tematów liturgicznych, koncentrując się nieraz na jednym tylko sformułowaniu. Te jego sugestie stanowiły nieraz temat naszych rozmów.
    W tym czasie istniała w Seminarium tak zwana "oblatura" czyli świecki zakon św. Benedykta, coś w rodzaju trzeciego zakonu św. Franciszka. Uczestnicy oblatury przyjmują w życiu swoim wewnętrznym za pewne wskazanie Regułę św. Benedykta, a przynajmniej te myśli, które można dostosować do życia świeckiego człowieka, kapłana, czy też kleryka. Jako zewnętrzny wyraz tego nosiło się taki szkaplerz. Ks. Jerzy go nosił. Było uroczyste przyjęcie "oblatury", przyjmował je opat benedyktynów. Przyjeżdżał wtedy do Seminarium. Otrzymywało się swoje własne imię, pamiętam, że otrzymał wtedy imię Maria - takie oryginalne, nikt tego imienia nie przyjął. I ten zespół spotykał się na liturgicznych rozważaniach. Zewnętrznym znakiem istnienia tego zespołu była tablica przy wejściu do kaplicy, która rzucała się w oczy. Tablica ta podawała codzienny komentarz liturgiczny. Wprowadził ten zwyczaj Ks. Wojciech Danielski, a po nim przejął to Ks. Jerzy i z wielkim oddaniem tę tablicę tworzył.
    Imię Maria, które przyjął jako oblat św. Benedykta, było świadectwem ogromnego przywiązania do Matki Bożej. Mówił o Matce Najświętszej zawsze z takim bardzo osobistym zaangażowaniem. Ze swoją matką nie miał zbyt silnych więzów. Może to właśnie było jedną z przyczyn, że przyjął Maryję jako swoją najbliższą sercu Matkę. Chętnie i długo modlił się w Częstochowie przed Jej obrazem, lektury dotyczące Maryi miał często pod ręką. Nie obnosił się z tą swoją maryjnością, ale widziałem na codzień, że kultem Maryi był bardzo przejęty. Śledził te przejawy maryjności w dziejach naszego narodu i bardzo głęboko o nich mówił.
    

Ks. Jerzy jako kolega.


Nikt właściwie z seminarzystów nie był mu obojętny. Starał się z każdym klerykiem, ktory przychodził do seminarium, chociaż chwilę porozmawiać. Zapytał mnie kiedyś, czy znam już wszystkich z pierwszego roku. Większości jeszcze nie znałem - a on mówi: "zostało mi jeszcze kilku, z którymi nie rozmawiałem". Gdy chodzi o starszych seminarzystów, to cenili Jego obecność wśród siebie, a neoprezbiterzy często zapraszali Go na prymicje do asysty. Doskonale się czuł w gronie duchowieństwa, zawsze nosił sutannę i w niej się czuł najlepiej. Przeżywał męki, kiedy musiał gdzieś iść po cywilnemu.
    W tamtych czasach panował w Seminarium zwyczaj, że władza wybierała zawsze pięciu kleryków do wcześniejszych święceń diakonatu, wśród nich jeden był ceremoniarzem. Ks. Jerzy na tego ceremoniarza nadawał się najbardziej, ale nie mógł przyjąć diakonatu, ponieważ był za młody. Więc ta funkcja była poza jego zasięgiem możliwości. Tym nie mniej władza seminaryjna znalazła specyficzne wyjście. Został tylko subdiakonem, z powodu braku wieku, oraz ceremoniarzem. Sprawował tę funkcję bardzo starannie i godnie.
    

Podejście do nauki.


Tak jak wspomniałem, nigdy nie starał się być tym pierwszym, najlepszym. Sprawa ocen dla Niego nie istniała. Funkcje sprawowane w Seminarium zajmowały mu sporo czasu, ale na ogół wszystkie egzaminy zdawał bez problemów. Nie był "kujonem", natomiast miał umiłowanie wiedzy. W tym czasie w kraju panowała oficjalna moda na marksizm. Byliśmy świadomi, że trzeba będzie z nim wojować. Wobec tego sami sobie wyznaczaliśmy pewne dzieła marksistowskie, które trzeba było przeczytać i zinterpretować je w świetle społecznej nauki Kościoła. Tak więc poza wykładami przeczytaliśmy wtedy pisma filozofów m.in: Adama Szafa oraz szereg prac dotyczących społecznej nauki Kościoła. Próbowaliśmy je sami poznać i zinterpretować. Te wspólne nadobowiązkowe studia bardzo się nam potem w pracy przydały. Drugim takim naukowym pomysłem były języki. On władał świetnie angielskim, natomiast nie znał innych języków więc żeśmy się tak zawzieli, żeby sobie na wzajem pomóc. Zaczęliśmy się uczyć nawet rosyjskiego, żeby nieznane bukwy poznać, bo czuliśmy, że może nas spotkać w przyszłości np. Sybir, to przynajmniej drogowskazy dobrze jest umieć przeczytać. Potem doszedł do tego jęz. niemiecki, z którego wspólnie się egzaminowaliśmy. Te wysiłki były podejmowane, by jak najlepiej być przygotowanym do przyszłych zadań duszpasterskich.
    

Wakacje.


Bardzo kochał góry. To było jego wielkie umiłowanie. Od wczesnych swoich lat jeździł do takiej góralskiej wioski w Gorcach, gdzie jeszcze i światła nie było, zamiast podłogi można było spotkać klepisko a chaty bywały pół-kurne, a więc nawet bez komina. Wyciągnął mnie kiedyś na wakacje do tej zagubionej wioski. Widziałem, że czuł się wśród tamtejszych górali jak jeden z nich. Zresztą tej góralszczyzny trochę miał we krwi. Górale przyjmowali nas jak swoich, po pewnym czasie mówili już "nasi księża", może dlatego, że widzieli nas jak codziennie rano paradowaliśmy kilka kilometrów do kościoła w sutannach (czasem nawet przechodząc wpław Dunajec, żeby skrócić drogę). Po Mszy św., bardzo wcześnie odprawianej, były ciekawe rozmowy ze staruszkiem księdzem, który tam wśród górali duszpasterzował i który jakoś bardzo się z nami zaprzyjaźnił. Bardzo miłe były kontakty z miejscowymi ministrantami. Jeden z nich został nawet bardzo dzielnym księdzem i dużo dobrego na podhalu robi. Ks. Tischner też się w tych stronach przewijał jako jeszcze kleryk. Z tej wioski góralskiej wychodziliśmy na bardzo długie, nieraz kilkudniowe, wycieczki w Tatry, Gorce i gdzie się tylko dało. Ks. Jerzy był niezwykle wytrwałym turystą. Można było maszerować, o jedzeniu się nie myślało, spanie było gdziekolwiek. O sprzęcie turystycznym nie było mowy. Te wyprawy bardzo nas ze sobą wiązały i były jednocześnie okazją do wymiany wzajemnych myśli i snucia planów na przyszłość. Nie ograniczaliśmy się do górskich wypraw. Wpadliśmy na pomysł, aby przyjrzeć się Polsce korzystając z rowerów. Odbyliśmy takie "tours de Pologne". Było to bardzo ciekawe doświadcznie Polski jaka wtedy była. Po powrocie Ks. Wicerektor chrząkał ze zdumienia a dla kolegów był to problem - jak wyście w tych sutannach jeździli. Oczywiście jeździliśmy bez sutann, ale sama odwaga pomysłu była swego rodzaju sensacją na gruncie seminaryjnym. Potem było wiele innych wypraw wraz z może najciekawszą. To był już taki najbardziej szalony pomysł, ale po przebytych doświadczeniach można się było i na to zdobyć. W zupełnej tajemnicy, opuściliśmy we dwóch nasze zgrupowanie seminaryjne w Murzasichlu, prowadzone przez ówczesnego prefekta Ks. Kazimierza Romaniuka, i wybraliśmy się w Bieszczady. W lekkich harcerskich strojach, bez map z brewiarzem i tabliczką czekolady w plecaku wyruszyliśmy na spotkanie z ks. Prymasem Wyszyńskim do Komańczy. Niemal po tygodniu pieszej wędrówki, po wielu ciekawych przygodach dotarliśmy do Komańczy, do Pasterza naszej diecezji, z którym udało nam się spotkać i zjeść wspólnie obiad. Ks. Prymas chciał nas u siebie zatrzymać, ale okazało się, że już jakieś czujki wypatrzyły, że jesteśmy w klasztorze i zrobił się wokół tego szum. Ks. Prymas wtedy nas jakąś leśną drogą przeprowadził na stację Komańcza Letnisko, podarował czekoladę i pobłogosławił wielkim znakiem krzyża na drogę.
    Upragnionych święceń kapłańskich nie mógł przyjąć Ks. Jerzy w terminie, ponieważ był za młody. Zresztą ten sam los i mnie spotkał, gdyż byłem jeszcze o kilka miesięcy młodszy. Po ukończeniu Seminarium nie mógł być więc wyświęcony, ceremoniarzował więc podczas święceń kolegów, i potem został wysłany na KUL. Przydały się przemyślenia z nauki społecznej Kościoła, bo zaczął studiować pod kierunkiem Ks. prof. Majki i prof. Strzeszewskiego. Te studia w oczach kolegów mogły być wyróżnieniem, ale dla Niego były utrapieniem. Jako student uczył się, robił specjalizację, natomiast wyrywał się nieustannie do pracy duszpasterskiej. Ks. Jerzy wyrywał się z KUL-u i przyjeżdżał do mojej pierwszej parafii w Skierniewicach. Pierwsze jego pytanie zawsze było: W czym mogę wam pomóc? Starał się wyręczać wszystkich we wszystkim. Nic dziwnego, że każdy Jego przyjazd był ogromnie mile widziany, bo zajęć duszpasterskich było dużo i każde ręce były bardzo potrzebne. Chętnie przemawiał czy to do młodzieży, czy do dzieci, czy do dorosłych. Prowadził rekolekcje zawsze udane, i mile przyjmowane. Zaskarbił sobie też sympatię proboszcza Ks. prał. Józefa Wieteski, który choć bardzo oszczędny w słowach i pochwałach, wyraźnie jednak doceniał Jego obecność i Jego pracę w parafii św. Jakuba w Skierniewicach.
    

Wspomnienia o ks. Jerzym z czasów parafii św. Michała


Lata wspólnych studiów, wakacji, wspólnego dochodzenia do prawdy sprawiły, że bardzo chętnie pracowaliśmy w tej samej parafii.
    Był taki moment, że Ks. prał. Piotrowski chciał, żebym przeszedł do parafii św. Michała, gdzie już pracował Ks. Jerzy. I wysłał Ks. Jerzego z misją do Skierniewic, żeby uzgodnić z ks. Proboszczem moje odejście. Ale On nie powiedział mi nic o moim ewentualnym przeniesieniu. Poszedł jedynie odwiedzić Ks. Proboszcza. Po rozmowie z Nim Ks. Proboszcz spytał mnie, czy nie chciałbym odejść ze Skierniewic. Powiedział jednak jednocześnie, że chciałby, żebym został, więc zadecydowałem, że zostaję. Ks. Jerzy dopiero po latach powiedział mi, że on wtedy był z misją specjalną. W ten sposób dyskrecja opóźniła o dwa lata mój wyjazd ze Skierniewic.
    Po siedmiu latach przebywania w Skierniewicach przyszedłem do parafii św. Michała w Warszawie. Trafiłem na parafię o innym charakterze, dużo bardziej spokojną, mniej entuzjastyczną, słowem - trudniejszą. Miałem wtedy okazję przyjrzeć się bliżej pracy Ks. Jerzego. Jak dobry pasterz znał swoje owce. Miał w głowie dziwny komputer, że patrząc na człowieka na ulicy, potrafił powiedzić - gdzie mieszka, w jakiej żyje rodzinie. Dotyczyło to również uczniów, których po Nim przejmowałem. Widziałem, że każdy z nich był mu jakoś szczególnie bliski.
    Parafia, prowadzona wtedy przez Ks. Prał. Piotrowskiego, dawała dużo możliwości dla rozwoju własnych charyzmatów każdego z wikariuszy. Właściwie w tej parafii czuliśmy się samodzielni, każdy na swoim odcinku. I niewątpliwie, wśród wikariuszy tej parafii, Ks. Jerzy odznaczał się jako ktoś niezwykły. Zawsze miał jakieś świeże, ciekawe pomysły duszpasterskie i bardzo starannie je przeprowadzał, a w ich wykonaniu doglądał wszystkich szczegółów. Choć tych akcji było naprawdę bardzo wiele, to wszystko zawsze było do końca przemyślane, dopracowane i osadzone w teologii. I tak, ducha dokumentów soborowych wprowadziliśmy do parafii zanim się one jeszcze ukazały. Pamiętam, jak jeden profesor z KUL-u, przejęty ukazaniem się Konstytucji o liturgii, pytał nas, jak przyjęliśmy ten szok w parafii. Na to myśmy powiedzieli: "Jaki szok? Przecież myśmy to wszystko wprowadzili". I był to to dla nas niechcący wypowiedziany komplement, że trzymamy się w duszpasterstwie ducha odnowy Kościoła.
    Gdy chodzi o kontakty z ludźmi. Najbardziej Ks. Jerzy był znany ze swoich wystąpień na ambonie. Zawsze był gotów do przemawiania. Mówił dużo i często, bez kaznodziejskiego żargonu, czy powtarzania się, ze świeżością interpretacji. Lubiłem słuchać Ks. Jerzego i wiele z Jego przemyśleń korzystałem. Wierni czekali na Jego kazania. Prawie rokrocznie urządzaliśmy w parafii dodatkowe rekolekcje wielkopostne, dla zapóźnionych. Wiele z tych rekolekcji Ks. Jerzy ochotnie przyjmował na siebie i przeprowadzał je z dużym powodzeniem.
    Kaznodziejstwo dotyczyło ogółu wiernych. Ale nie zaniedbywał też Ks. Jerzy kontaktów indywidualnych. Jak już powiedziałem, pomagała mu w tym doskonała pamięć, tak że mógł do wielu ludzi mówić po imieniu. A nawet jak imienia nie znał, to jakąś dziwną intuicją wyczuwał je, tak, że spotkani ludzie pytali - skąd ksiądz mnie zna. Wtedy zmyślał na poczekaniu jakąś śmieszną historyjkę, anegdotkę, ku zdziwieniu tego przypadkowo spotkanego. Bardzo bliskie były Mu powołania kapłańskie. Obserwowaliśmy, że jeżeli jakiś młody człowiek, choćby nawet niewierzący, zaczyna częściej do Ks. Jerzego przychodzić, to pewnie wkrótce pójdzie do seminarium. I nie były to tylko żarty. Z tej parafii bywało nieraz w Seminarium jednocześnie kilkunastu kleryków. W tych kontaktach nie był zaborczy. Moi uczniowie czuli się często Jego uczniami, a Jego moimi. To poczucie wspólnoty można było odnieść do całego zespołu księży starszych jak i młodszych. Ks. Jerzy bywał czasami zamknięty w swoich sprawach. Ale jeżeli już nawiązał głęboki kontakt, to wtedy dzielił się swoim wnętrzem z innymi. Warto wspomnieć o pracy organizatorskiej. Na spotkaniach, jakie mieliśmy z ks. Proboszczem, często próbowaliśmy szukać nowych rozwiązań w nietypowych sytuacjach duszpasterskich. Było wiadomo, że jeżeli to nowe zadanie podejmie Ks. Jerzy, a często się sam zgłaszał, to mieliśmy pewność, że będzie to dobrze i solidnie wykonane. Skarżył nieraz się, że zbyt ulega nastrojom, że nieraz trudno jest mu się przekonać do kogoś, kto go uraził. Ale nigdy w takiej sytuacji nie działał agresywnie. Zgodnie ze swoim nazwiskiem czasem się po prostu chował. I nieraz mówiliśmy - Ty Chowańczak, nie chowaj się. Niektórzy ludzie oceniali to nieraz krytycznie. Uważali, że jest za bardzo dumny, wyniosły. Była to czasem może samoobrona przed ewentualnym urażeniem Go, ale raczej wrodzona wewnętrzna godność, którą posiadał, oraz godność umiłowanego kapłaństwa.
    W kontaktach z młodzieżą bywał serdeczny i towarzyski, ale zawsze z autorytetem kapłańskim. Pamiętam, że podczas wyjazdów z młodzieżą nieraz mieliśmy sobie do zarzucenia brak przygotowanego programu, jak to bywało np. w Oazach. Mimo to zawsze po pierwszych dniach wspólnego pobytu od samej młodzieży wypływało zapotrzebowanie na teologiczną interpretację codzienności. Program więc rodził się sam. Wymuszony ukochaniem kapłaństwa i autentyzmem Bożego życia.
    Odbyliśmy też kilka podróży zagranicznych, opartych bardziej o fantazję niż środki materialne. W takich ciężkich warunkach można poznać człowieka najlepiej. Ks. Jerzy nie miał prawie żadnych wymagań. Z powodzeniem wystarczało trochę czekolady i kilka dolarów na jakieś przecenione banany. Skarbem tej podróży stawali się spotkani ludzie. Mimo innej kultury, języka i zwyczajów pomagali, służyli, a często dziękowali za spotkanie jak dobroczyńcom. Myślę, że była to nie tylko sprawa miłego, towarzyskiego obcowania, ale zetknięcia się z autentyzmem kapłaństwa, ubogaconego polskim charyzmatem.
    Ciekawą tradycją parafii św. Michała były nieszpory. Ks. Jerzy tak o nie dbał, że wszyscy księża, po olbrzymim zmęczeniu niedzielnym, brali w nich udział wraz z klerykami i księżmi najstarszymi. A byli w parafii także księża leciwi - księża kanonicy: Ks. Zdunek i Ks. Więckowski. Oni też czuli się ogarnięci zainteresowaniem i troską. Bardzo chętnie zapraszali do siebie do domu, by sobie z nami trochę pogawędzić, pożartować. Nie czuło się granicy wieku. Tej jedności może szczególnie doświadczył Ks. Prałat Piotrowski, który, mimo swoich lat, trzymał się wprawdzie bardzo dobrze, tak umysłowo jak i fizycznie, gdy jednak musiał się z pracy parafialnej wyłączyć, a potem przykuło go łóżko, to ostoją dla niego stał się kontakt z Ks. Jerzym. Uczynił Go swoim powiernikiem, spowiednikiem, i choć z natury nie był wylewny, to jednak bardzo serdecznie i ciepło traktował Ks. Jerzego. Oczekiwał zawsze Jego przyjścia a sam Ks. Jerzy biegał do Niego bardzo chętnie, nie traktował tego jako jakiegoś obowiązku, ale jako nakaz serca. Zresztą, już wcześniej był w parafii taki leciwy ksiądz, który dożył niemal stu lat. Mieszkał nie na plebanii, ale jakieś niecałe dziesięć minut drogi od kościoła. Był to Ks. Usas, Litwin orientacji polskiej, jak sam o sobie mawiał, pochodzenia rosyjskiego. Niezwykle ciekawy człowiek, ale już później ogarnięty poważną chorobą. Ks. Jerzy, wraz zresztą z innymi księżmi, ale głównie On, chodził tam codziennie i służył mu do Mszy św. Nigdy nie słyszałem z ust Ks. Jerzego słowa o zmęczeniu czy braku czasu dla tej służby. Tenże leciwy ksiądz bardzo na tę pomoc czekał i ją cenił. Podobnie byli traktowani inni starsi ludzie.
    Ks. prał. Piotrowski, gdy już trudno mu było spełniać obowiązki proboszcza, przekazał je Ks. Jerzemu, który przyjął je z pewnym niepokojem i poczuciem odpowiedzialności bardziej, niż zaszczytu. Zresztą, jakiejkolwiek próby wywyższania się były Mu obce. Widziałem natomiat, że jego zaangażowanie stało się, w związku z obowiązkami proboszcza, jeszcze większe. Jedno, co mu sprawiało problem, to sprawy administracyjne. W tym nigdy nie czuł się dobrze i to było dla niego rzeczywiście dużym kłopotem.
    Ten ciężar pracy administracyjnej, tak po ludzku biorąc może mu potem pomógł w decyzji przejścia do Seminarium. Ta decyzja została podjęta z wielkim bólem. Była poprzedzona ogromnym wewnętrznym wahaniem, wręcz chyba nawet cierpieniem, bo właściwie całe swoje życie i wszystkie swoje prace, dążenia, łączył z tą parafią. To chyba było tak, że Ks. Biskup namawiał Go, żeby poszedł do Seminarium, akcentując to, że bardzo Go chce tam mieć. On, w rozmowie, mówił, że w zasadzie się nie zgadza, chyba, żeby to było koniecznie. Po czym obaj wyszli zadowoleni. Ks. Jerzy, że na pewno zostanie w parafii a ks. Biskup, że w razie konieczności zgodził się przejść do nowej placówki.
    Przez szereg lat przed O. Jerzym byłem w Seminarium ojcem duchownym i wtedy wspierał mnie w tej pracy. Teraz role się odwróciły, ja z kolej musiałem Go podeprzeć w podjęciu trudnej decyzji.
    Pracy w Seminarium od razu oddał się bez reszty, z pasją. Stwarzało również problemy to, że bardzo wielu ludzi chciało jeszcze ten dawny kontakt parafialny podtrzymać, i wiem, jakim to dla Niego było rozdwojeniem. Z konieczności musiał te kontakty ucinać, co nie przychodziło mu łatwo, ale wiedział, że jego pierwszym miejscem jest Seminarium, i najważniejszą sprawą są klerycy. Myślę, że klerycy to zrozumieli, bo garnęli się do Niego. Miał bardzo wielu penitentów. Grubo za wielu, jak na jego siły fizyczne. I nawet niekiedy wręcz trochę się skarżył, że już nie ma sił - mimo, że jeszcze wtedy był zdrowy. Wychowankowie nie żałowali Go, ani Jego czasu, a on hojnie im go udzielał. Bywało, że kiedy sam chciałem porozmawiać o pracy parafialnej, która z kolei dla mnie była nową ziemią, to i tak, po kilku zdaniach rozmowa schodziła na sprawy seminaryjne. Narzucał ten temat, mimo, że tamten parafialny tak niedawno był Mu najbliższy.
    

Choroba i cierpienie


Ostatnia sprawa to podejście Ks. Jerzego do choroby i cierpienia. Nieraz rozmawialiśmy o tym, że słowa "Bądź wola Twoja" mówi się zwykle ochoczo, ale co będzie, jak przyjdą trudne dni. I rzeczywiście, nieraz dawał znać, że niełatwo Mu te słowa przychodzą. Wielką pociechą dla Niego byli oddani Mu klerycy, którzy do Niego przychodzili, którzy wykonywali proste posługi, i sprawiali Mu radość poprzez swoje niespodzianki. Opowiadał, że kiedyś, gdy wyszedł z domu, nie mógł poznać po powrocie swojego pokoju - tak było wszystko wysprzątane. Ta pomoc, te gesty przyjaźni stanowiły dużą ulgę w Jego cierpieniu. Kiedy leżał bardzo chory i kiedy każda wizyta była męcząca, pozostawał z rozdwojonym sercem, bo potrzebował spokoju, ale szkoda mu było każdej wizyty. W chorobie bardzo uwidoczniło się Jego przywiązanie do modlitwy i Chrystusa Eucharystycznego. Zarówno w szpitalu, jak i w Seminarium, kiedy tylko mógł, sięgał po brewiarz i oczywiście odprawiał Mszę św. Pamiętam jedną z takich ostatnich Jego Mszy św., w której uczestniczyłem ze świadomością, że to być może ostatnia Jego Msza, pamiętam wyprostowaną postać i zęby zaciśnięte, żeby nie okazać cierpienia. Dokładnie celebrował tę Mszę św., wymawiając starannie wszystkie słowa, jakby to była katedralna celebra. Sprawdzała się wtedy Jego wielka miłość do Chrystusa, Kapłana Najwyższego. O śmierci niewiele mówił, choć między wierszami dawał znać, że wie, że jego sytuacja jest bardzo ciężka. Ale jednocześnie kochał życie i wydawało się, że chciał żyć. Wszystkie bóle, które na niego przychodziły, starał się przeżywać godnie. Choć oczywiście można było po Nim poznać, że nie przychodzi Mu to łatwo. W rozmowach ostatnich nie wspominał już o sobie, a o innych, o najbliższych. Co będzie, jak odejdzie. W takich chwilach niełatwo myśleć o innych.
    Gdy odchodził dzwoniły Jego umiłowane dzwony. To pewnie Pan dawał znak, że przyjmuje swego umiłowanego kapłana - Ks. Jerzego.
Zdjęcia Ks. Jerzego Spis tresci Następne wspomnienie