Zdjęcia Ks. Jerzego Spis tresci Następne wspomnienie

Wspomnienia Ks. Henryka Małeckiego

Niedokończona rozmowa


Moje pierwsze zapamiętane spotkanie z ks. Jerzym miało miejsce w czasie, gdy byłem na 5 roku studiów. Narastała wtedy w nas, studentach, świadomość bliskości kapłaństwa oraz potrzeb duszpasterskich. Z dużym zainteresowaniem czekaliśmy na wykłady z teologii pastoralnej, które prowadził najmłodszy z profesorów naszego Seminarium, Ks. Jerzy Chowańczak.
    Mówiło się o Nim wtedy, że jest kandydatem na biskupa, a była to w owych czasach postać rzeczywiście niezwykła w prezbiterium Kościoła Warszawskiego. Młody, wykształcony, znający języki obce, obyty w świecie, zachowywał dyskretną dumę, połączoną z umiejętnością nawiązywania kontaktów ze studentami, kapłanami i świeckimi. W naszym seminarium było kilku zafascynowanych Nim Jego uczniów z parafii św. Michała, gdzie wcześniej duszpasterzował. Wielu alumnów, ujętych bezpośrednim i niekonwencjonalnym sposobem bycia młodego profesora, darzyło Go dużym zaufaniem i szacunkiem. Znana też była jego troska o młodych kapłanów, których odwiedzał na ich placówkach parafialnych, poświęcając im swój wolny czas.
    Nie należałem wtedy do Jego "zwolenników", a nawet irytowała mnie - tak to wtedy postrzegałem - Jego zbytnia elitarność. Jednakże z dużym zainteresowaniem słuchałem Jego wykładów, zwłaszcza tych, na których prezentował najnowsze metody duszpasterskie, tak zdecydowanie różne od tych, które doświadczyłem w mojej parafii rodzinnej i sąsiedzkich. Zapamiętałem z tych wykładów, że kancelaria parafialna powinna być nie tylko biurem, gdzie załatwia się interesantów, ale miejscem szczególnego duszpasterskiego szukania człowieka, który, niejednokrotnie po długiej przerwie w kontaktach z Kościołem, przychodzi na kilka minut do kapłana w trudnych okolicznościach życia. Zapamiętałem także, że kolęda nie jest inkasowaniem należności za usługi duszpasterskie oraz na potrzeby kolejnej budowy parafialnej, ale wizytacją duszpasterską, pozwalającą poznać realia życia ludzi, do których mnie posłał Chrystus. Zapamiętałem także jeszcze jedną ważną prawdę - o kulturze bycia na plebanii, o potrzebie zaakceptowania proboszcza i umiejętności współpracy duszpasterskiej.
    Po ukończeniu Seminarium przez dłuższy czas nie miałem kontaktu z ks. Jerzym. Zaistniał dla mnie "na nowo" w roli komentatora ważnych wydarzeń religijnych, zwłaszcza wizyt papieskich. Mając już pewne doświadczenie duszpasterskie, z dużym zainteresowaniem i podziwem słuchałem i oceniałem tego kapłana, który z doskonałą dykcją, w pięknej formie literackiej pomagał nam przeżywać misterium Kościoła.
    Po 10 latach kapłaństwa miałem przyjemność spotkać Go przypadkowo na izabelińskim przystanku autobusowym. On z grupą alumnów I roku, ja z dość liczną grupą studentów z parafii Wszystkich Świętych wracaliśmy, jak się okazało, z wędrówki po kampinowskich szlakach. Przywitałem się z Nim, przedstawiłem swoją grupę, wymieniłem kilka grzecznościowych zdań i rozstaliśmy się. W drodze do Warszawy opowiedziałem młodzieży o Jego wizji Kościoła i duszpasterstwie, którą zapamiętałem i która w jakimś stopniu owocowała w moim posługiwaniu kapłańskim. Podziwiałem Go również za rezygnację z proboszczowania u św. Michała, co uczynił by podjąć się trudnej i odpowiedzialnej pracy w Seminarium Duchownym w Warszawie.
    W rok później otrzymałem nominację na Ojca tegoż Seminarium. Nigdy w życiu nie przypuszczałem, że będę współpracował z Ojcem Jerzym i tyloma wspaniałymi kapłanami - wychowawcami i moimi profesorami. Na początku w relacji naszej dominowała - z mojej strony - paraliżująca wprost nieśmiałość, a z Jego, jak to instynktownie wyczuwałem - ostrożność i umiarkowana ciekawość, czy będę człowiekiem nadającym się do współpracy w tym zespole wychowawczym, w którym nie brakowało i nie brakuje wybitnych indywidualności.
    Pierwszym ważnym momentem naszej przyjaźni był wspólny wyjazd do Krakowa na zjazd Ojców Duchownych. Wspólna podróż, wspólna modlitwa, osobliwy klimat opromienionego jesiennym słońcem miasta, ułatwiły wzajemne poznanie. Kraków zajmował szczególne miejsce w sercu Jerzego. Kojarzył mu się z dzieciństwem, z rolą zagraną tu w filmie. Znał doskonale zabytki i historię dawnej stolicy. Wyjeżdżaliśmy jeszcze kilka razy na takie zjazdy. Powoli ustępowała nieufność i rodziła się przyjaźń. Było wspólne poranne bieganie, aż do chwili zerwania ścięgien i pierwszych, poważnych objawów choroby. Były wspólne zachwyty nad pięknem parku bielańskiego budzącego się wiosną do życia - z sarnami, rozśpiewanym ptactwem, niepowtarzalnym zapachem ściółki leśnej i delikatną zielenią drzew. Zawsze była to okazja, by z dystansu spojrzeć na trudne problemy, dzielić się doświadczeniem.
    Niejednokrotnie zadawaliśmy sobie to pytanie:
    - Co my jeszcze robimy w Seminarium?
    Przecież w parafii obaj czuliśmy się w swoim żywiole.
    Jerzy był człowiekiem wrażliwym na piękno, ale nie był zachłanny na kolekcjonowanie piękna. Był mistrzem słowa, erudytą. Miał dar humoru. Był też, jeżeli zachodziła taka potrzeba, inteligentnie złośliwy. Była to jego specyficzna obrona, gdy ktoś pochopnie, trywialnie i nieproszenie skrócił dystans do Niego. Z upływem lat potęgowało się w Nim uczucie ojcowstwa. Był spowiednikiem, do którego ustawiała się najdłuższa kolejka alumnów. Wiem, że wielu księży zawdzięcza Mu w wymiarze ludzkim kapłaństwo, a wielu alumnów - wytrwanie w powołaniu. Był w życiu szalenie niezależnym, a zarazem teologicznie posłusznym, trochę abnegatem - chociaż umiał z pokorą przyjąć pomoc w czasie, gdy zmagał się z chorobą i cierpieniem.
    Mogę powiedzieć, że po kilku latach wspólnej pracy darzył mnie zaufaniem i w wielu sprawach mieliśmy wspólny pogląd. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce na kilka tygodni przed Jego śmiercią. Przyjechałem z Paryża na ferie świąteczne. Był już w tym czasie w złym stanie. Z trudem chodził na posiłki, nie chcąc stwarzać problemów swoją osobą. W przeddzień wyjazdu odprowadziłem Go po kolacji do Jego mieszkania. Opowiadałem Mu o swoich nowych doświadczeniach życiowych, o które z życzliwością pytał. Spodziewał się jeszcze tego wieczoru wizyty lekarskiej.
    Około godziny 21-szej ktoś puka nieśmiało do drzwi. Otwieram i widzę stojącego w nich Jerzego. Czuję zarazem "metafizyczny dreszcz". W ułamku sekundy zdaję sobię sprawę, że jest to nasza ostatnia rozmowa, że jest to Jego pożegnanie.
    Kiedy usiadł na fotelu, nie śmiałem o nic pytać. Długo - tak przynajmniej mi się zdawało - trwała wymowna cisza. Po jakiejś chwili rzekł:
    - Przed przyjściem do Ciebie usłyszałem od pani doktor nieodwołalny wyrok - śmierć przyjdzie za kilka dni lub kilka tygodni - musiałem Ci to powiedzieć.
    Bałem się po tym stwierdzeniu odezwać, by nie powiedzieć czegoś banalnego. Po chwili jednak zacząłem:
    - Jerzy, tyle razy tak Ty jak i ja, przygotowywaliśmy innych na ten moment życia. Mówiliśmy, że jest najbardziej optymalnym w życiu człowieka, jest spotkaniem z Ojcem. Nie będę Cię pocieszał, bo tego nie oczekujesz, ale zadam Ci pytanie - Jak Ty, bo myślę, że wiedziałeś nieco wcześniej o tym, że zbliżasz się do kresu drogi, jak Ty to przeżywasz?
    Po chwili usłyszałem odpowiedź:
    - Słuchaj, ja już od kilku mesięcy codziennie walczę. Walczę o swoją godność. Walczę z lękiem. Walczę z okrutnym znużeniem. Walczę z samotnością, bo nawet przyjaciele są ze mną do pewnych granic. Walczę o swoją wiarę.
    Przerwałem, zadając pytanie fundamentalne:
    - A Chrystus?
    - Tak...
    I słyszę odpowiedź:
    - Wiesz, że codziennie zmagam się, by odprawić Mszę świętą, bo jest to szczególny moment w moim dniu. Z niej czerpię...
    W tym momencie przerywając rozmowę zapukał do drzwi alumn Zbyszek, ktory z troskliwością syna opiekował się Jerzym. Zaniepokojony Jego nieobecnością szukał Go, by podać leki. Wstał posłusznie.
    - Wiesz, może jutro Ci dokończę moją odpowiedź.
    Następnego dnia wcześnie rano musiałem wracać do Paryża. Kilka tygodni później otrzymałem telefon od Ks. Jana - serdecznego przyjaciela Ks. Jerzego. Kiedy się przedstawił, wiedziałem dlaczego dzwoni. Tego dnia kiedy odszedł, miałem nieprzepartą potrzebę wspomnienia Go. Uczyniliśmy to razem z ks. Sławkiem, który był Jego uczniem, parafianinem i przyjacielem.
    Poproszony o tę wypowiedź szukałem tekstu, ktory by Jerzego przypomniał. Wziąłem do ręki Kazania Świętokrzyskie, aby zaczęrpnąć trochę myśli z Jego homilii na niedzielę III Wielkiego Postu. Z zadumą czytałem umieszczony tam przez Jerzego wiersz Jastruna:
    "Przeszło życie -
    To nie do uwierzenia
    że już przeszło
    obok mnie
    cichą stopą
    Przecież było we mnie.
    Nigdy go nie widziałem. Teraz
    widzę: odchodzi
    czarnymi plecami
    odwrócone ode mnie.
    Na zawsze..."
    /"W Drodze" nr 182, s. 75/
    Ja wiem, że jest, że wstawia się za nami, że żyje pełnią życia, że Jego serce jest spokojne, bo Pan - największa miłość Jego życia - wypełnia je po brzegi.
Zdjęcia Ks. Jerzego Spis tresci Następne wspomnienie