Wspomnienia P. Józefy Kozery z Instytutu Najświętszego Serca Jezusowego Posłanniczek Maryi
Znałam Ks. Jerzego Chowańczaka od roku 1960 - a więc przez 35 lat. Nie można powiedzieć, by był to krótki okres - bo przecież przez ponad połowę Jego życia.
Pierwszy raz spotkałam Go w parafii św. Michała, na jesieni, podczas uroczystości św. Brygidy. W tym dniu rozpoczęłam pracę w tej parafii, z którą Ks. Chowańczak niemal do ostatnich dni swego życia był związany. Byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną, "wyrwaną" niejako z życia wiejskego, i mocno przestraszoną takim olbrzymim miastem jakim jest Warszawa. Ks. Jerzy Chowańczak umiał w życie plebanii wnieść radość, pogodę ducha, nawet pewnego rodzaju uczynność. Pamiętam, gdy kiedyś na plebanię przyszedł mężczyzna i poprosił Ks. Chowańczaka o coś do zjedzenia oraz o chwilową gościnę. Ks. Jerzy oczywiście chciał go przyjąć jak umiał najlepiej, ale ja na szczęście zorientowałam się, że jest to zwykły naciągacz.
Humor Ks. Chowańczaka był bardzo szczególny. Nie można nawet powiedzieć by był on pobudzający do jakiegoś olbrzymiego śmiechu. To raczej była postawa pokoju i radości, pewna stała dyspozycja, która nawet nie zależała tak bardzo od nastroju czy samopoczucia. Umiał również Ks. Jerzy odbierać życie bardzo spontanicznie. Nigdy nie maskował swoich uczuć, był otwarty - otwarty w najlepszym tego słowa znaczeniu. Potrafił np. poprosić mnie o zorganizowanie prymicji klerykowi z naszej parafii, który miał trudne warunki rodzinne, potrafił nawet czasami zwrócić uwagę, często w formie ironicznej. Starał się być zawsze sobą, nie robić niczego na pokaz. I to też ukazywało Jego olbrzymią pokorę we wszelkich posługach jakie pełnił.
W czasie choroby, gdy był u nas w Konstancinie, miałam możliwość przygotowywania Mu posiłków. Wiadomo, jak osobie ciężko chorej trudno dopasować tak, by zjadła ze smakiem i by jej nic nie zaszkodziło. To był bardzo trudny okres w życiu tego kapłana, kiedy cała Jego osobowość wystawiona była na próbę wytrwania w Bogu. Nie było mu łatwo, a my próbowałyśmy mu choć trochę w cierpieniu pomóc. I za to okazywał nam olbrzymią wdzięczność.
Gdy po raz ostatni wyjeżdżał z naszego domu, żegnałam go na schodach. Był już bardzo słaby. Wiedziałam, że już więcej Go wśród żywych nie spotkam. Wtedy właściwie nic nie mówił. Był bardzo zmęczony, choć te przenosiny wynikały tylko z Jego stanowczego życzenia.
Brałam oczywiście udział w Jego wspaniałym pogrzebie. Myślę, że za zasługi życia i olbrzymie cierpienie związane z chorobą został zbawiony i żyjąc w niebie uśmiecha się do nas. |
|