Wspomnenia kl. Marka Kołodziejskiego
Ojca Jerzego poznałem w Seminarium przychodząc na pierwszy rok, na kurs wstępny. Sam nie będąc skryty, stosunkowo szybko nawiązałem z Nim kontakt. Był osobą niezwykle otwartą, a przecież pełnił posługę ojca duchownego, więc dzieliłem się z O. Jerzym swoimi problemami i zmartwieniami, mówiłem Mu o własnym rozumieniu życia, o rozumieniu Seminarium, czy nawet już o kapłaństwie. Ojciec zresztą pomagał patrzeć mi realnie na to co mnie otaczało. Po pierwszym kontakcie zauważyłem, że można z Ojcem rozmawiać o wszystkim, że jest to człowiek otwarty na problemy, rzec można, każdej natury.
Nie mogę powiedzieć, że moje stosunki z Ojcem były bardzo ścisłe czy zażyłe. Spotkałem się z Ojcem w czasie pierwszych wakacji u sióstr w Żarnowcu - sióstr Benedyktynek, gdzie pojechałem z ks. Niewęgłowskim i z Darkiem Jażdżykiem. Jego obecnością tam byłem bardzo zaskoczony. Siostry zaprosiły mnie do refektarza i tam spotkałem Ks. Jerzego. Byłem tym, nie ukrywam, mocno zdziwiony, przeważnie, że w pierwszym odruchu człowiek myśli sobie - Ojciec, jak się zachować, co on będzie sobie myślał; mają to być wakacje i pełny relaks, a tu znowu ktoś z Seminarium.
Jak zwykle Ojciec bawił tam żartem, humorem, dowcipem i bardzo szybko spłonęły te moje obawy. Szybko zobaczyłem, że były one jak najbardziej nieuzasadnione. Umiał się zresztą dzielić również własnymi przeżyciami, doświadczeniem, opowiadać o historii swojego powołania, nawet trochę o rodzinie. Wydaje mi się, że przy Nim nikt nie mógł pozostać zamknięty, Jego postawa niejako wyzwalała otwartość. Poznałem tam Ojca nie tylko jako kierownika duchowego, ale jako zwykłego człowieka. Później miałem możliwość powrotu z Ojcem do Warszawy. Te trzy dni i wspólna podróż bardzo mnie do Ojca zbliżyły.
Podczas drugiego roku, po wakacjach, nadszedł czas obłóczyn. Pierwsza moja sutanna była darem od Niego.
Widziałem w nim również zaangażowanie w problemy nie tylko ściśle seminaryjne, ale całościowe, będące w człowieku i tworzące pełnię Jego postawy. Próbował pomagać, zrozumieć, pocieszyć.
Dla mnie pewnym doświadczeniem był taki krótki moment, gdy w lutym, może w marcu, miałem z furty Ojcu przekazać wiadomość od wydawnictwa, które zamierzało opublikować Jego rozważania w agendzie Biblijnej. Wiedziałem, że Ojciec jest chory, dostęp do Niego ze względu na Jego chorobę miało zaledwie kilku kleryków i lekarz. Gdy zapukałem do drzwi nikt się nie odezwał, zapukałem głośniej i wtedy usłyszałem cichy głos wewnątrz. Wszedłem. Zobaczyłem w jakim Ojciec jest stanie zdrowotnym - leżał na łóżku, nie otwierał oczu. Rozmawiał ze mną z trudem. Mówił z wielkim wysiłkiem, żeby wejść do drugiego pokoju i zabrać Jego pracę z biurka. Tam wczoraj zostawił ją napisaną. Wziąłem kilkanaście kartek druku komputerowego i pomyślałem - ten człowiek, ledwie mówiący, miał siłę i widział cel pisania komentarza do Ewangelii na poszczególne dni. Pokazywało to wielkość Ojca, Jego zaangażowanie się w pracę Kościoła, i całkowite oddanie się właściwie aż do ostatniej chwili.
Urzekała mnie w Nim otwartość a także radość Boża. W rozmowach, czy nawet w dawaniu rady, zawsze miał taką prostą odpowiedź. Starał się nam pokazać, że problem, który wydaje się wielki, ma również aspekt pozytywny. Pamiętam z wykładów z Teologii Duchowości tę radość, dowcip, którym zawsze nas rozbrajał i to bezpośrednie wyjście do człowieka. W zbiorowości każdego traktował indywidualnie. Takim miłującym i ogarniającym całym sercem Go zapamiętałem. |
|