Wspomnienia P. dr Marii Kierzyńskiej
Mimo, że upływa rok od śmierci księdza Jerzego Chowańczaka, mimo, że dane mi było być przy Nim w ostatnich dniach Jego ziemskiej wędrówki, i mimo, że osobiście urzędowo stwierdziłam zgon, zupełnie nie potrafię myśleć o Nim w kategoriach śmierci, czy wręcz znikania.
Do ostatnich chwil, opatrzonych ogromnym cierpieniem, kochał życie, kochał życie innych i kochał swoje życie; zawsze za to życie okazywał wdzięczność i prawdziwie się nim cieszył.
Zawsze jednak, tak nade wszystko szanując wartość życia, potrafił niemal intuicyjnie, często w sposób niezrozumiały dla innych, żyć w sposób wolny, oddając swoje losy nie w ręce ludzi, lecz powierzając je z ufnością dziecka woli Stwórcy.
Tak widzę ten cały długi, bolesny, bardzo trudny okres szybkiego postępowania choroby, w czasie której tak wiele nauczyłam się, co to znaczy radość życia i wdzięczność za nie.
Wiele osób, które w tym czasie miały z Nim kontakt, przychodząc na ogół z własnymi problemami, w ogóle nie zauważało, że jest to człowiek chory, cierpiący. Nawet najbliżsi nie zawsze zdawali się wiedzieć, jak wiele trudu i opanowania kosztowały Go te spotkania.
Księdza Jerzego znam od bardzo dawna - od chwili Jego pierwszej pracy w parafii św. Michała, a nawet przedtem, z opowiadań Jego Matki, której byłam uczennicą.
Charakterystyczna para, która pojawiła się w Parafii, została natychmiast przez młodzież, do której i ja wówczas się zaliczałam, nazwana - Marchewka - czyli Ks. Jan Sikorski z racji płomiennej - rudej czupryny, i Anioł - czyli ksiądz Jerzy Chowańczak.
Dlaczego Anioł - było coś takiego w Jego zachowaniu, co wywoływało tę nazwę. Zawsze - jak pamiętam - był człowiekiem, mimo stałego uśmiechu, ogromnego dowcipu i skłonności do żartów, jakby poruszającym się nieco wyżej od innych. Mimo bliskości, wielkiej umiejętności nawiązywania kontaktu z każdym spotkanym człowiekiem, zawsze budził szacunek - choć był po prostu kochany przez wielką liczbę parafian, bez względu na wiek, i bez względu na stopień znajomości.
Mimo wielkiej bliskości z wieloma osobami, nie mogło być mowy o poufałości - wokół Niego wydawała się istnieć jakaś przestrzeń zmuszająca do szacunku.
Posiadając zdolności artystyczne i wielkie wyczucie piękna, dał się szybko poznać jako osoba, która w budowanym w tym czasie, więc i nie najpiękniejszym kościele, potrafiła tworzyć arcydzieła dekoracji.
Tworzone prostymi środkami, pojawiające się nieoczekiwanie i zaskakujące pomysłowością i wielkim smakiem artystycznym, zmuszały parafian do świadomego i aktywnego przeżywania świąt, uroczystości. Wiele pomysłów wówczas powstałych do dzisiaj jest w parafii realizowanych. Z ust księdza Jerzego usłyszałam kiedyś, że jeden z Jego pomysłów - figurka Matki Bożej stojąca wśród ogromnej gałęzi wierzby płaczącej, jakby drzewo wyrastające z podłogi prezbiterium, zostało przez jednego z parafian uznane za cud.
Wielkim nabożeństwem otaczał Matkę Bożą i Jej święta były wyjątkowo bogato ozdabiane dekoracjami, zawsze bardzo pięknymi i pomysłowymi, ale zawsze będącymi wyrazem wielkiej miłości do Niej.
Innym wyrazem tej miłości było to, że odprawiając Mszę Świętą w sobotę, zawsze starał się mieć biały ornat - wielokrotnie przy tym powtarzał tym osobom, które były w jego otoczeniu, że po prostu nie wypada w tym dniu używać innego koloru. Podobno usłyszał to od jakiegoś nieżyjącego już księdza - myślę jednak, że był to i Jego własny pomysł.
Nigdy nie rozstawał się z różańcem, stąd też nigdy, nawet w tak zywanym "traconym czasie" (nigdy nie używał tego określenia) - gdy czekał na kogoś, czy na coś, nie okazywał zniecierpliwienia, gorączkowego spoglądania na zegarek (którego w ostatnich latach zresztą nie nosił), bo zawsze miał "robótkę ręczną" czyli nieustanne odmawianie różańca.
Dał się poznać parafianom jako ksiądz "rozmodlony". Wielokrotnie, w różnych porach dnia, można Go było spotkać w pustym kościele, gdzieś w bocznej nawie, czy przed tabernakulum, modlącego się.
To była najbardziej autentyczna lekcja modlitwy dla wielu. Zauważane i komentowane przez parafian, zostawiało w sercach poczucie najprawdziwszej obecności Pana w kościele. Chyba dlatego tak bardzo żywa stała się parafia w tym okresie, tak wielu ludzi gromadziło się na liturgii, tak wiele osób z prawdziwą radością podejmowało wszelkie nowe formy zbiorowej modlitwy. Nowenna przed Zesłaniem Ducha Świętego i Msza o północy, adoracja Naświętszego Sakramentu w dniach 40 - godzinnego nabożeństwa, Wieczernik Parafialny - prawie nie mieściliśmy się w kościele.
Nie tylko przykładem osobistej modlitwy, ale i całym zewnętrznym działaniem uczył ludzi staranności i pełnego oddania sprawom odnoszącym się do Pana Boga. Cała oprawa liturgii musiała być opracowana w najdrobniejszych szczegółach, nieomal precyzyjnie, tak by w czasie jej sprawowania nie było żadnej improwizacji czy zagubienia. Każda uroczystość była tak przygotowana, że każdy uczestniczący znał swoje miejsce i dokładnie wiedział, co i kiedy ma robić. Przy ołtarzu nie mogło być żadnego zamieszania, rozproszenia uwagi. I celebrujący i ludzie w kościele mogli dzięki temu z takim samym skupieniem oddać się modlitwie.
Ta dbałóść o unikanie jakichkolwiek sytuacji mogących utrudnić skupienie, a jednocześnie dbałość o piękny wygląd oprawy liturgii, dotyczyła także na przykład doboru koloru ornatów - jeśli ilość celebrujących księży była większa niż szat w tym kolorze. Bardzo Go raziła brzydka "gryząca się" kolorystyka, czy jakakolwiek "łatanina" - traktował to jako obrazę Pana Boga.
Również śpiew kapłanów - nie wiem jak to robił, ani ile własnego i współbraci czasu oddawał, by tak przygotować, żeby nie było żadnego dysonansu, żadnego fragmentu nieprzygotowanego. Nawet duża liczba kapłanów przy ołtarzu śpiewała i modliła się niemal jednym głosem, po prostu pięknie.
Chór, który wówczas powstał przy parafii, śpiewał rzeczywiści na chwałę Bożą, żadnych popisów solistów, żadnego odwracania uwagi przez zbyt długi czy zbyt agresywny występ - śpiew wstępny w liturgii był tłem, ozdobą i wspaniałą, wciągającą wszystkich zebranych w kościele modlitwą. Zawsze najważniejsza była liturgia i to była niewątpliwa umiejętność i dar kierowania, który posiadał ksiądz Jerzy.
Był człowiekiem modlitwy, ale w sposób zupełnie niepojęty potrafił innych zmusić (to słowo zupełnie do Niego nie pasuje, ale brak innego) do modlitewnej postawy, do wyciszenia, po prostu do modlitwy.
Nic nie nakazywał, nikogo do niczego nie zmuszał, ale było to oczywiste, czego się spodziewa, a żadnej Jego, nawet niewypowiedzianej prośbie nikt nie potrafił odmówić.
Zawsze zauważał każdego, pojedynczego człowieka, z życzliwością, uśmiechem, rozbrajał ludzi. I stało się tak, że ludzie garnęli się do Niego, a przez Niego do Pana Boga.
Kościół św. Michała wypełniał się nieprzebraną rzeszą wiernych. Przychodzili tu nie tylko parafianie, ale i wiele osób z innych dzielnic gromadziło się na współnej modlitwie, przy różnych, nie tylko wielkich okazjach. Nagle, mimo swej wielkości, kościół okazywał się być za mały, by pomieścić wszystkich. Czuło się łączącą wszystkich radość, poczucie jedności. Z perspektywy czasu aż trudno uwierzyć, by tak jednoznacznie, mimo wielości działań, mogło toczyć się i rozwijać życie religijne pod kierunkiem człowieka - właśnie księdza Jerzego.
Ja sama, pracując i mieszkając przez pewien czas poza Warszawą, niejednokrotnie z potrzeby serca przyjeżdżałam do "swojej parafii", by poczuć tę wspaniałą atmosferę modlitwy i stanąć - jak to określałam - na pokojach Pana Boga. Radość wspólnej modlitwy, niepowtarzalna atmosfera jedności u stłoczonych w kościele ludzi, życzliwość, serdeczność, ale i skupienie - tak wyglądały wówczas wszystkie niedziele i święta. Było to wynikiem działania wielu wówczas pracujących w Parafii księży (księdza Sikorskiego, księdza Księżopolskiego, księdza Dąbrowskiego, księdza Serkowskiego i oczywiście ówczesnego proboszcza - księdza prałata Piotrowskiego), ale niebywała osobowość księdza Jerzego, Jego zaangażowanie, Jego modlitwa, były zawsze w sposób szczególnie zauważane.
To wtedy też nagle okazało się, że od św. Michała jest największa ilość powołań kapłańskich. Modlitwę o powołania rozpowszechnił właśnie ksiądz Jerzy - rozpoczął w parafii codzienne odmawianie różańca - często w tej intencji, a odwiedzając chorych w domach niejednokrotnie jako pokutę zlecał modlitwę w tej intencji.
Kto wie, czy jednak nie najważniejsza była sprawa głoszenia słowa. Sam ksiądz Jerzy wielokrotnie powtarzał, że jak coś się robi, to trzeba to robić dobrze, źle robić nie warto.
Wyśmienicie przygotowany polonista, od tradycji rodzinnej poczynając, używał pięknego, literackiego języka. Potrafił z prawdziwym artyzmem posługiwać się nim, ale jednocześnie w ciszy, odosobnieniu, często ginąc w sobie tylko znanych samotniach, przygotowywał znane nie tylko w swojej parafii kazania.
Dbał bardzo o czystość języka, z resztą wielokrotnie bliźnim wytykał - z właściwym sobie wdziękiem, różne błędy językowe czy niechlujstwa wymowy. Ta piękna forma językowa i ogromna dbałość o wymiar zewnętrzny - układ tekstu, piękna wymowa z odpowiednią intonacją, nigdy krzykiem, nie przerastała treści. Treść wymodlona i głęboko przemyślana, tworzona w ciszy i samotności, ale oparta także o te wszystkie liczne rozmowy z ludźmi.
Sam przyznawał, że pisząc kolejne kazania, często adresował je do konkretnej osoby i na ogół ta osoba odczytywała to. A jednocześnie jasność myśli była taka, że nie sposób było pozostawać obojętnym. Dowodem zresztą na tę czytelność kazań była bardzo bogata korespondencja, wynikająca z ludzkich reakcji na jego kazania radiowe.
Ta umiejętność udzielania odpowiedzi konkretnej osobie w czasie kazania głoszonego np. w czasie radiowej Mszy Świętej, mówiła o jeszcze jednej Jego zalecie - potrafił słuchać, choć czasem nie od razu reagował. Rozmowy z ludźmi nie były pustymi pogawędkami, ale pozostawały w Nim, dając często w efekcie surowiec, na bazie którego głosił prawdę Ewangelii, zawsze osadzaną w realiach życia. Dlatego tak wielu ludzi Go kochało, tak wielu przychodziło do Niego ze swymi kłopotami, i dlatego tak wielu miało poczycie bardzo osobistego z Nim związania.
Zawsze życzliwy, pełen pogody, potrafił tak słuchać, że już to było pomocą. A i nie czekał na specjalne prośby i tam, gdzie mógł pomóc w sposób fizyczny, to robił to cicho, niemal skromnie, a jednak tak, jak tego było trzeba. Zawsze otwarty by nieść pomoc, sam zauważał potrzeby, nie czekając na prośby. Gdy, wędrując po Polsce, gdzieś w odwiedzanym kościele zauważył braki, np. naczyń liturgicznych czy szat - reagował natychmiast. Posiadając majątek rodzinny w Nadliwiu, oddał go w używanie parafii św. Michała - wiele grup młodzieżowych miało tam spotkania, wiele dzieci mogło tam spędzić wakacje pod opieką parafialnych wychowawców.
Pieniądze i wszystkie dobra materialne były w Jego rękach po to, by rozdawać je ludziom, często zaskoczonym nieoczekiwaną pomocą, wykonaną tak, by nikogo nie urazić darem. Bez względu na osobę której pomagał, robił to w taki sposób, jak tylko serdeczny i wrażliwy przyjaciel potrafi.
W okresie, gdy był proboszczem w parafii św. Michała, plebania była tym rodzinnym domem, w którym każdy mógł znaleźć swoje miejsce - zawsze otwarta. Zarówno On, jak i pracujący w parafii księża, praktycznie nie mieli żadnej prywatności. Różni ludzie, głównie młodzież, stale kręcili się na terenie plebanii. Przychodzili ze swoimi sprawami, kłopotami, przybiegali, by dzielić się radościami. Nie tylko drzwi były otwarte, ale i serca pracujących wówczas kapłanów. A jeśli ktoś z osób świeckich był na plebani w późnych godzinach wieczornych, to bywał zapraszany na wspólnie przez wszystkich księży odmawianą Kompletę.
Z niemałym bólem ksiądz Jerzy opuszczał parafię św. Michała, by objąć obowiązki Ojca Duchownego w Warszawskim Seminarium. I mimo, że miłość do parafii była ogromna, to praca w seminarium okazała się również być wykonywana z wielką gorliwością, poczuciem odpowiedzialności, a w końcu z miłością.
Nie tylko starał się poznać swoich podopiecznych, ale z reguły docierał do ich rodzin. Niejednokrotnie, poznając środowisko domowe przyszłych kapłanów, w różny sposób śpieszył im z pomocą. Z rodzinami kleryków nawiązywał bliskie, serdeczne kontakty. Tam, gdzie istniała potrzeba, wspierał również finansowo - niejedna sutanna na obłóczyny została przez Niego ufundowana. Sam zupełnie nie przywiązując wagi do spraw finansowych, dbał by materialne braki seminarzysty, czy młodego księdza, nie stały się powodem odwrócenia uwagi od spraw najważniejszych.
Młodych kapłanów często odwiedzał w ich pierwszych parafiach - przez większą część swego życia nie mając samochodu, docierał różnymi sposobami do odległych miejsc, by dać wyraz swojej serdecznej troski, pamięci i niosąc chęć pomocy. Cieszył się z ich radości, martwił trudnościami i niepowodzeniami. Z prawdziwą ojcowską miłością żył ich życiem. Bardzo ważna była dla Niego sprawa wizerunku kapłana, to, jak go widzą wierni, i własnym przykładem starał się na różne sposoby młodym ludziom to przedstawiać.
Zawsze każdego traktował indywidualnie, nie używał uogólnień. Najważniejsza była ta osoba, która właśnie z Nim rozmawiała. Ile modlitw, ile wyrzeczeń towarzyszyło tej pracy, by jak najlepiej przygotować kleryków do ich przyszłych zadań - nigdy o tym nie mówił, ale obserwując Go, można było to czasem dostrzec. Kiedyś przez dłuższy czas odmawiał picia kawy, którą bardzo lubił, aż w końcu na pytanie dlaczego, powiedział, że obiecał to jednemu klerykowi, który miał trudności z pozbyciem się nałogu palenia, obiecał, że będzie razem z nim w tych trudnościach i przez umówiony czas tego dotrzymał.
Nigdy nie odmawiał posługi kapłańskiej, nawet wtedy, gdy zdrowie nie pozwalało już na pracę. Ale i skuteczność tej posługi, mimo zupełnego braku sił fizycznych, była niesamowita. Jak sam mówił, nie zdażyło mu się, by ktoś odmówił mu, gdy proponował spowiedź. Pierwsza i jedyna rozmowa z pewnym chorym i starym człowiekiem, który był bardzo daleko - jak się wydawało - od Pana Boga, wystarczyła, by sam chory poprosił o następne spotkanie, tym razem była to już spowiedź i Komunia Święta. Rzeczywiście ksiądz Jerzy potrafił łowić ludzi dla Pana Boga.
Był człowiekiem wyjątkowym, wybitną indywidualnością, ale przede wszystkim całym sercem był oddany posłudze jako kapłan Chrystusa. |
|