Wspomnienia Ks. Krzysztofa Goneta
Można by zacząć od tego, że dzisiaj (4 stycznia 1996 r.) akurat czytana jest Ewangelia chyba bardzo lubiana przez Ojca. Bardzo często Ojciec w kazaniach do tego wracał, jak mi się wydaje, że apostołowie Jan i Andrzej zapamiętali nawet godzinę, kiedy spotkali Pana Jezusa. Jest powiedziane, że była to godzina dziesiąta. I zresztą w myślach, które Ojciec napisał w Agendzie Biblijnej na 1996 r. też właśnie o tym mówi: "Spotkania, które decydują o całym kierunku naszego życia pozostają zwykle w naszej pamięci. Pamiętamy nawet drobne szczegóły". A w swoich kazaniach podkreślał, że pamiętali, że była właśnie godzina dziesiąta. Jest to Ewangelia o powołaniu. Myślę, że bliska Ojcu Jerzemu, bo był to człowiek, który rzeczywiście, jak Jan Chrzciciel, wielu, wielu ludziom pokazał Zbawiciela. Pokazał Tego, który gładzi grzechy, za którym warto pójść, powinno się pójść, za którym pójście jest właściwie celem naszego życia. I tych powołanych poprzez Ojca Jerzego było bardzo wielu, właśnie przez jego wskazanie na Chrystusa. Trudno powiedzieć ilu chłopców, wychowanków Ks. Jerzego, poszło do seminarium - gdy ja byłem w seminarium to tzw. "michałków" - kleryków z parafii św. Michała było szesnastu. Większość z nas była jakoś związana z Ojcem Jerzym. Niektórzy pochodzili z jego grupy studenckiej, dlatego był cały problem, że "michałki" nie wszystkie były "rdzenno - michałkowe", że połowa z tych, w porywach szesnastu, pochodziła nie z naszej parafii. Gdzieś spotkali się z Ojcem Jerzym, czyli dla nich z ks. Chowańczakiem, poprzez swoich kolegów, którzy zaciągneli ich na spotkanie studenckie, i tam przeżyli jakieś swoje powtórne nawrócenie i odnaleźli powołanie. Bez tego spotkania być może by w ogóle tego nie przeżyli. Potem były pewne problemy, bo nie zawsze ich proboszczowie chcieli się na to zgodzić, że kleryk pochodzący z ich parafii liczy się jako kleryk z parafii św. Michała. Ale jakoś Ojciec Jerzy dzięki swojej życzliwości i dobroci przekonywał proboszczów tych parafii tak, że potem liczyli się jako nasi klerycy. Część z nich była nasza miejscowa. Z tym, że ja na przykład nie byłem bezpośrednio z żadnej grupy księdza Chowańczaka. Nigdy Ks. Chowańczak nie uczył mnie religii, nie byłem w jego grupie na spotkaniach studenckich. Więc w sposób bezpośredni nie miałem z nim takich zajęć. Ale związek, który miałem z nim od bardzo, bardzo dawna - od ósmego roku życia - był specyficzny. Na początku poznałem go jako ministrant z trzeciej klasy podstawówki, był to jakiś '66 - '67 r.
Religii uczyła mnie przez całe moje życie siostra urszulanka - s. Bogna. Zawsze u nas w parafii na lekcjach religii były piękne spotkania choinkowe. I zawsze w czasie tych uroczystości do młodszych klas przychodził św. Mikołaj. Zazwyczaj, przynajmniej ja tak pamiętam, był nim Ks. Chowańczak. Gdy teraz patrzy się na to z punktu widzenia pracy w parafii i różnych zajęć księdza, w sytuacji gdy było tych klas nawet w ciągu dnia po kilkanaście, wydaje się to zaskakujące. Tłumy ludzi tam się przewijały, to była ogromna parafia, bardzo duże wyże demograficzne, cały Służewiec Przemysłowy przyjeżdżał, bo tam nie było jeszcze wtedy innych parafii, więc sobie można wyobrazić, ile on w tych ostatnich tygodniach przed świętami, poza siedzeniem w konfesjonale i spowiadaniem ludzi i swoimi lekcjami religii, które prowadził, ile czasu, swojego prywatnego, przeznaczył na te lekcje choinkowe, na które przychodził jako św. Mikołaj. Dziś z perspektywy czasu podziwiam, że mu się tak chciało. Musiał zawsze przyjść, trochę pożatrować, pośpiewać, siostry prezenty przygotowywały, św. Mikołaj je rozdawał. Zawsze go było słychać z daleka z dzwonkiem, miał piękny strój biskupa z wielkim, drewnianym pastorałem.
Ks. Chowańczak brał udział we wszystkich formach duszpasterstwa. Organizował dla ministrantów wyjazdy wakacyjne, na które sam zresztą nie jechał. Były to wyjazdy do jego rodzinnego domu nad Liwcem. Stała tam taka rozsypująca się willa, niegdyś pamiętająca czasy świetności przedwojennej, kupiona przez jego rodziców jako taka "dacza" nad
Liwcem. Po latach, po wojnie to wszystko się rozsypywało. Myśmy tam jeździli jako ministranci i zawsze opiekował się nami jakiś kleryk. Na którymś wyjeździe opiekunem był ówczesny diakon Wiesio Kądziela. Ks. Chowańczak znajdował kleryka, dawał nam miejsce, kupował łóżka polowe, jedzenie było przy kolonii - tam były jakieś kolonie PAX-owskie, i tam nas czasem oczywiście odwiedzał. Do tego domu nad Liwcem Ks. Jerzy jeździł, gdy jeszcze był dzieckiem. Pewnego razu, jak sam wspominał, ktoś z dorosłych - jakaś ciocia,
gdy mały Jurek się bawił, pokazała mu na wyrastający ze ścieżki mały dąbek, który miał dopiero dwa listki. Mówiła, że jest taki piękny, że wyrośnie z niego duże drzewo, że trzeba go szanować, uważać żeby nie nadepnąć. Mały Jureczek wszystkiego wysłuchał, a gdy ciocia odeszła to złapał ten mały dąbek, wyrwał go z korzonkami i powiedział a nie urośniesz! Sam to wspominał. Jest to przykład, jak to różnie bywa i jak to świętość musi powoli dojrzewać, w życiu się wykuwać, a nie przychodzi tak od razu. Z tego wynika, że być może, mały Jureczek nie był tym, kto "w piątki mleczka nie ssał" i od razu był przewidziany do świętości. Potem dalsze kontakty ministranckie z ks. Chowańczakiem łączyły się z wystrojem kościoła, którym zajmował się z okazji świąt i innych uroczystości. Miał ogromne wyczucie plastyczne, lubił piękno. W związku z tym to Ks. Chowańczak robił zawsze szopkę, grób i ciemnicę, wykonywał dekoracje na nabożeństwa majowe, potem na 15 sierpnia. Szopki, na przykład, były u św. Michała bardzo oryginalne. Najpierw były to ogromne szopki, które to Ks. Chowańczak robił razem z s. Kaliniką, która pracowała w naszej parafii, (to są Siostry Misjonarki Maryi, w takich białych habitach). Spędzali w dolnym kościele nad budową tej szopki kilka tygodni, żeby zrobić ogromną szopkę. Te wielkie szopki pamiętam jako dziecko, były wspaniałe. A potem, gdy już nadawałem się do czegoś, Ks. Jerzy brał mnie bardzo często do pomocy. Mieszkałem wtedy bardzo blisko kościoła, prawie, że tam mogłem mieszkać. Brał mnie do pomocy przy robieniu szopek, grobu Pańskiego, ciemnicy. Ja zazwyczaj służyłem przytrzymaniem palcem, ponieważ wszystko u ks. Jerzego Chowańczaka trzymało się na pineskach, szpilkach i przezroczystej taśmie lepiącej. Sam mówił o sobie, że nie ma żadnego zmysłu technicznego, patent na talent techniczny miał w parafii wspaniały Ks. Brunon Dąbrowski, więc co było trzeba naprawdę technicznego zrobić, to Ks. Brunon przygotowywał. Przykładem może tu być gwiazda, którą on już jakoś z deski wyciął, ale zawieszanie gwiazdy było robione już przez nas. Wisiała ona na sznurkach, przyczepiona pineskami i przylepcem. Szczęśliwie nigdy nie spadła, choć jakby spadła, to by pozabijała kilka osób, gdyż była naprawdę duża i ciężka. Ale przy tym deklarowanym przez Ks. Chowańczaka, braku zmysłu technicznego musiał mieć jednak bardzo dobry zmysł, ponieważ nigdy nic nie spadło. A nawet niekiedy celowo zjeżdżało. Na przykład gwiazda, którą się wieszało przy ołtarzu na Boże Narodzenie, miała po pierwsze bardzo długie promienie z takich złotych wstążek, które koniecznie musiały schodzić do żłóbka, bo poza szopką był jeszcze drugi żłóbek przy samym ołtarzu. Promienie te dochodziły do tego żłóbka i pod wpływem gorąca oddechów jak ludzie wchodzili i wypełniali kościoł, te promienie się obracały. Ta gwiazda wisiała gdzieś na poziomie czwartego - piątego piętra, w związku z tym było tych metrów sporo - szarfy się ruszały, mieniły, co bardzo sympatycznie wyglądało. Taka gwiazda na końcu okresu Bożego Narodzenie, czyli 2 lutego w uroczystość Matki Bożej Gromnicznej, kiedy się śpiewa ostatnią kolędę, była spuszczana na każdej Mszy św.: na Mszy dla dzieci, na Mszy dla młodzieży i na Mszy dla dorosłych - (bo były trzy Msze wieczorne). Tam na górze było trzeba zrobić coś w rodzaju bloczka, ten sznurek się tam przekładało, i to już było na wysokości dziesięciu pięter - na strychu. Wszędzie są tam specjalne otwory. Najciekawsze były same przygotowania. Na przykład któregoś roku w trakcie przygotowań do Bożego Narodzenia, gdy już przerzuciliśmy sznurek przez bloczek, kiedy kościół był prawie pusty - czasem tylko ktoś podchodził do ołtarza, przywiązaliśmy na lince dzwonek, a drugi koniec sznurka trzymaliśmy z tyłu schowany za murkiem i jak ktoś przychodził, to żeśmy pociągali i dzwonek podskakiwał. Obserwowaliśmy reakcję ludzi. Takie i inne rzeczy żeśmy razem z ks. Chowańczakiem robili. Może był to mój pomysł, nie wiem, trudno sobie przypomnieć po tylu latach, ale niewątpliwie uczestniczyliśmy w takich "zabawach" razem. Pamiętam, że kiedyś taką szopkę robiliśmy do północy. Były momenty, kiedy Ks. Chowańczak gdzieś musiał odejść, bo trzeba było czegoś poszukać, a to na strychu a to w piwnicach, co rok temu było dobrze schowane przez siostry, a potem nie można było tego znaleźć. Zostawałem wtedy sam w kościele. Byłem wtedy gdzieś w szóstej, siódmej klasie, trochę się bojąc, bo tu ciągle coś skrzypiało, podskakiwało, warczało. Tak czy inaczej - były to niezapomniane spotkania z Ojcem Jerzym. Przydawałem się do przytrzymania jak coś zawiązywał, do poślinienia jak coś trzeba było przylepić i ewentualnie do wyrażenia swojej opini na temat czy ma być bardziej w lewo czy w prawo. Ale oczywiście twórcą tych dzieł był zawsze Ks. Chowańczak. To były szopki, to był grób Pański, to była ciemnica. Wiąże się to z tym, że Ks. Jerzy Chowańczak bardzo kochał liturgię i starał się o to, by miała ona jak najwspanialszą oprawę. Bardzo ważną rolę zawsze odgrywało światło, na przykład takie lampy oświetleniowe podświetlające same mury. Można było zgasić oświetlenie w całym Kościele i podświetlać mury wokół ołtarza. Dawało to piękny nastrój. Ks. Chowańczak kiedyś założył reflektor świecący z góry, gdzieś na strychu na poziomie 10 piętra, który oświetlał ołtarz i dawał światło niemalże niebiańskie. Biały ołtarz z białym obrusem oświetlony reflektorem z góry w zupełnie ciemnym kościele. Ołtarz był tak oświetlony na przykład na początku rorat. Podobnie na początku pasterki: tylko gwiazda, ołtarz płonący jakby takim białym światłem i oświetlony żłóbek. Podobne oświetlenie było też w Wielką Sobotę. Ks. Chowańczak dbał również o szaty liturgiczne. Jego zasługą był wspaniały komplet ornatów, włacznie z ornatem różowym. Ornaty te były szyte przez nasze siostry z materiałów, które zdobywał sam Ks. Jerzy, a były to przecież czasy, kiedy trudno było coś znaleźć.
Kiedyś w Wielką Sobotę nad ołtarzem zawisnął wielki, złoty krzyż, który miał czerwoną, szeroką stułę. Ten krzyż był pięknie oświetlony. Ukazywał w sposób wspaniały i podniosły zmartwychwstanie Chrystusa. Krzyż ten powstał w ten sposób, że Ks. Chowańczak miał pasyjkę zdeponowaną przez jakichś ludzi, mających przed wojną pałac, z którego po wojnie niewiele zostało, ale została taka pasyjka Pana Jezusa. Miał więc Ks. Chowańczak tą pasyjkę i znalazł dwie deski u ks. Brunona Dąbrowskiego w składziku, to już było bardzo dużo. Było też trochę długich pinesek, sznurek i złoto, które znalazło się w ten sposób, że Ks. Jerzy pojechał na bazar Różyckiego i zakupił złotą folię, z której szewcy robili złote pantofelki na sylwestra. Tą folią te deski okleiliśmy. To było rzeczywiście przyczepione przylepcem i pineskami, o czym mogę zaświadczyć, bo własnoręcznie trzymałem uciekając palcem przed młotkiem w ręku Ks. Chowańczaka, który wbijał pineskę. Na krzyżu drutem była przyczepiona pasyjka i to wszystko powieszone na sznurkach nad samym ołtarzem. Gdyby spadło, spadłoby na prał. Piotrowskiego i pozostałych księży. Bogu dzięki, prowizorka ta wisiała cały rok, a już na następny rok, na Wielką Sobotę, Ks. Brunon Dąbrowski zrobił solidniejszy krzyż, powiesił na porządnych drutach i wszystko stało się bardzo stabilne. Przetrwało to kilkanaście lat. Ostatnio dopiero zawieszono tam duży drewniany krzyż na belce i jest to już całkiem inny pomysł. Pomysł Ks. Chowańczaka był bardzo trafny, o czym świadczyć może to, że miała być to dekoracja tylko na Wielką Sobotę, a przetrwała 15 lat, gdyż znakomicie uzupełniała tło za ołtrzem. Kościół św. Michała zaprojektowany był przez pana inż. Pieńkowskiego jeszcze przed Soborem Watykańskim II. Sobór zmienił całkowicie liturgię, a kościół, zaprojektowany dla starej liturgii, który pod wielkim witrażem, przedstawiającym zesłanie Ducha św., miał mieć ołtarz na piramidzie schodów, trzeba było przebudować. Tyłem do ludzi, na olbrzymich schodach stał wspaniały ołtarz. I w pierwotnej wersji, gdy kościół był budowany jeszcze przed soborem, pamiętam, że taki ołtarz był. Dzięki niemu zresztą ja wstąpiłem do ministrantów, gdyż ministranci w zielonych pelerynkach, wchodzący po tych schodach, wyglądali jak aniołowie, wchodzący po "Drabinie Jakubowej". Strasznie mi się to podobało i postanowiłem być ministrantem. Gdy zostałem ministrantem, ten ołtarz został już zlikwidowany i postawiono ołtarz przodem do ludzi, gdyż kiedy kościół był konsekrowany w 1966 r., już było po reformie liturgicznej i już było wiadomo, że ołtarz ma inaczej wyglądać. Ołtarz został wysunięty do przodu, był dużo niżej i z tyłu powstała dziura, z którą przez całe lata nie było wiadomo co zrobić. Między witrażem a ołtarzem była surowa cegła. Tam wisiał krzyż z małą pasyjką i był on bardzo słabo widoczny. Dopiero krzyż Ks. Jerzego Chowańczaka wspaniale uzupełniał całość kompozycji.
Nabożeństwo Wielkiej Soboty było niemal zarezerwowane dla tego, który tak bardzo kochał liturgię i piękny wystrój kościoła. Ks. Jerzy bardzo pięknie je celebrował i aż trudno znaleźć jakieś porównanie, żadne inne liturgie nie były w stanie oddać nastroju, jaki przeżywaliśmy w kościele św. Michała - wspomina to bardzo wielu ludzi, którzy z tej parafii pochodzili. To wszystko właśnie dzięki temu jego umiłowaniu liturgii.
Wrócę jeszcze może do 2 lutego. Kiedyś, kiedy jeszcze ferie były w innym okresie, ta uroczystość odbywała się przy bardzo licznym udziale dzieci i z bardzo tłumnym udziałem ludzi. W naszej parafii był zwyczaj poświęcania świec na końcu Mszy św., gdyż Ks. Chowańczak, dbając o piękno liturgii umiał zachować liturgiczny rozsądek. Ten rozsądek przejawiał się w tym, że nie każdy przepis liturgiczny dało się zachować. Na przykład przepis, że świece należy zapalić w trakcie liturgii Mszy św., potem je zgasić, w chwili gdy był taki tłok, że ludzie się "przelewali" przez barierki, był zupełnie nierealny. Te świece można było zapalić tylko na końcu Mszy św., w związku z tym poświęcenie świec u nas zawsze było na zakończenie liturgii. Na końcu ministranci, od ognia poświęconego przy ołtarzu roznosili ogień po całym kościele i, przy ostatniej kolędzie, zjeżdżała gwiazda. Gdy wszyscy wychodzili z kościoła, ja z księdzem Chowańczakiem biegliśmy na strych, to jest przynajmniej 8 - 10 pięter wysokości, i przez wielkie okno patrzyliśmy, jak wypływa ta świetlista fala ludzi, rozpływająca się najpierw na dwie strony, bo z kościoła św. Michała nie można wyjść prosto na ulicę Puławską, można iść tylko albo w lewo albo w prawo chodnikiem, a później po wszystkich uliczkach. Ks. Jerzy Chowańczak bardzo lubił oglądać, jak ludzie nieśli światło do swoich domów.
Ks. Jan Sikorski i ks. Jerzy Chowańczak byli wielkimi przyjaciółmi, kolegami z czasów seminaryjnych, mieli oni w pracy na parafi św. Michała mnóstwo energii. Zresztą skład wszystkich księży wtedy u nas był wspaniały: Ks. Stefan Księżopolski, Ks. Brunon Dąbrowski, potem Ks. Józef Hass, Ks. Jan Świerżewski. Młodzież rzeczywiście do tego kościoła się bardzo garnęła. Zresztą jedna z pierwszych Mszy św. "bigbeatowych", druga po Podkowie Leśnej - po zespole Niebiesko-Czarni, ta druga Msza była właśnie u nas, u św. Michała. Zespół muzyczny istniał kilkanaście lat i był na bardzo dobrym poziomie. Ludzie na tą Mszę przyjeżdżali z całej Warszawy, były tłumy ludzi, słuchające też wspaniałych kazań Ks. Sikorskiego, Ks. Księżopolskiego, Ks. Chowańczaka. Te Msze św. były bardzo dla nas ważne. Później powstała jeszcze nowa idea spotkań poza lekcjami religii, dodatkowych. Zaczął się tworzyć ruch młodzieżowy, dla którego Ks. Chowańczak i ks. Sikorski odprawiali Msze św. w dolnym kościele. Tam było mnóstwo takich cudownych zakamarków, takich wspaniałych, małych kaplic, w których Msza św. dla małej 15 - 20 osobowej grupy była naprawdę przeżyciem uczty miłości, wspólnoty z Panem Jezusem przy stole Ostatniej Wieczerzy. Ja potem z trudem zrozumiałem, że wielu ludzi takiej Mszy św. nigdy nie przeżyło, a dla mnie było to normalne. Myśmy co tydzień, co dwa tygodnie mieli spotkanie w małej grupie, potem była agapa przy ciastkach, z herbatą, często w mieszkaniu Ks. Chowańczaka czy w salkach na dole. Dyskutowaliśmy, stawialiśmy, jak to młode głowy przeróżne heretyckie pytania, i oni później próbowali gdzieś to ostatnie słowo powiedzieć, żeby uratować sytuację. Było to niewątpliwie trudne i trzeba podziwiać ich inteligencję - jakoś zawsze potrafili wybrnąć i nikt z nas wiary nie stracił.
Ks. Jerzy Chowańczak aż do czasu podjęcia pracy w Seminarium w 1986 r. mieszkał i pracował w parafii św. Michała. Najpierw był wikariuszem, później wikariuszem jakby z prawem następstwa, prawa ręka Ks. prał. Piotrowskiego. Gdy Ks. Prałat podupadł tak nagle, z dnia na dzień, na zdrowiu, Ks. Chowańczak został wtedy proboszczem i opiekował się Ks. Prałatem chyba przez sześć lat. Później ok. dwóch lat był samodzielnie proboszczem a potem poszedł do Seminarium, służyć jako ojciec duchowny. Oczywiście Ks. Chowańczak przez cały czas pracy w parafii utrzymywał kontakt z Seminarium, czasem się słyszało, że jedzie do Seminarium. Miał wykłady z Teologii Pastoralnej, ale miał także swój swoisty kontakt z klerykami. Czasem zabierał któregoś na wyjazdy, razem wędrowali. Z tego co pamiętam, to jednak nigdy nie był oficjalnym spowiednikiem kleryków, za to, w momencie gdy powstała Msza gregoriańska (a było to wcale nie tak dawno - jakieś 12 lat temu) z inicjatywy nowego wtedy ojca duchownego, Ks. Jana Sikorskiego, to rzeczywiście ten, na którego mógł On zawsze liczyć, to był właśnie Ks. Jerzy. Na tę Mszę św. w jej założeniach mieli być zapraszani różni księża, profesorowie Seminarium. Wiadomo jednak było, że nieraz ktoś nawalił, ktoś się bał, ktoś zachorował, ktoś nie mógł przyjechać i wtedy Ks. Sikorski dzwonił i ks. Jerzy Chowańczak zawsze przyjeżdżał. Dlatego Ks. Jerzy stosunkowo często tę Mszę św odprawiał, nawet będąc poza seminarium.
Czasem klerycy z przekąsem mówili, że te gregorianki to są "chowańczanki", dlatego, że często odprawiał je właśnie Ks. Chowańczak. Myśleli, że to on bardzo chciał odprawiać te Msze, że chciał się pokazywać, a ks. Sikorski po znajomości zawsze mu to ułatwiał. Nie zdawali sobe sprawy, że odprawiane były one przez niego, gdyż był bardzo dyspozycyjny. Prowadził także czasem w seminarium dni skupienia, rekolekcje, konferencje profesorskie, mające swoje ascetyczne znaczenie.
Ks. Chowańczak w parafii św. Michała mieszkał na plebani, na drugim piętrze w pokoju bez łazienki. Te warunki mieszkaniowe wtedy były bardzo trudne, było tam bardzo ciężko. Ks. Jerzy przez wiele lat, żeby się umyć, korzystać z ubikacji, również w czasie choroby, musiał chodzić do sąsiednigo mieszkania, w którym mieszkał inny ksiądz. Oprócz tego, że było to strasznie niewygodne, to i krępujące. Tak było prawie przez trzydzieści lat jego kapłańskiego życia. Potem, gdy Ks. Chowańczak był już proboszczem, wymyślił, że zbuduje sobie mieszkanie na poddaszu. Strych przerobił na mieszkanie, bardzo zresztą sympatyczne. To mieszkanie istnieje do dziś, wybite drewnem i ładnie wykończone. Ale jak to w życiu bywa, jak już to zrobił i tam zamieszkał, to mniej więcej po pół roku dostał dekret, że musi się przenieść do Seminarium i objąć tam funkcję ojca duchownego. Niewiele się namieszkał w tym swoim wymarzonym mieszkanku.
Mimo pewnego tłoku, zawsze na plebani panowała olbrzymia harmonia; w poniedziałek odbywał się tzw. szczyt, czyli spotkanie księży, na którym omawiali oni cały tydzień z ks. proboszczem prał. Piotrowskim, a potem proboszczem Chowańczakiem. Codziennie razem odmawiali razem kompletę. My jako klerycy znakomicie się tam czuliśmy.
Ks. Jerzy Chowańczak był również znany z tego, że odwiedzał księży, szczególnie tych młodych. Będąc poza seminarium miał pewną jasność patrzenia na przeróżne sprawy i w wielu wypadkach mógł im niezwykle pomóc.
Miał też, jak już pisałem, zwyczaj zabierania na wszelkie swoje wyprawy czy to z początku ministrantów, czy to później, gdy już był w seminarium, kleryków. Ja na przykład byłem po raz pierwszy w górach dzięki O. Jerzemu - w samym Zakopanem. Był to wyjazd zimowy. Najpierw pojechaliśmy do Wadowic, gdzie on prowadził rekolekcje dla zakonników i nie pozwolił mi ich słuchać, więc ja wałęsałem się po tym miasteczku. Było to jeszcze przed wyborem Karola Wojtyły na papieża, więc Wadowice nie były jeszcze takie znane. Potem pojechaliśmy do Krakowa, a później już do Zakopanego. Tam mieszkaliśmy w "Księżówce", wędrowaliśmy po górach, zresztą razem z ks. Starowieyskim.
Ks. Jerzy Chowańczak zawsze miał dla nas czas, zawsze umiał jakoś znaleźć drogę do naszych serc.
Ks. Jerzy miał jednak miejsce, gdzie się chował. Człowiek który jest tak otwarty, szczery, którego ludzie tak lubią, żeby przygotować rekolekcje, kazanie, żeby móc samemu się pomodlić, musi czasem się schować. Było takie tajne miejce, o którym nikt nie wiedział. Ja dowiedziałem się o nim bardzo późno. Tam mógł się Ks. Chowańczak schować, zostawiając w drzwiach kartkę o jakiejś dowcipnej a nieokreślonej treści, z której wynikało, że żyje, ale nie ma go co szukać. Miejscem tym było, co teraz już można ujawnić, gdyż nic mu już nie grozi, archiwum parafialne, w podziemiach kościoła, z małym oknem, w sam raz nadające się do takiego ukrycia. Można go było też często spotkać, jak odmawiał brewiarz siedząc w kaplicy Matki Bożej, bardzo lubianej w naszym kościele, albo jak sobie siedział przy fisharmonii, bo była poza takimi większymi organami na chórze fisharmonia, która stała w prezbiterium i ks. Jerzy czasami coś podgrywał, co zresztą kontynuował też w seminarium.
W momencie, kiedy ja poszedłem do seminarium, nas kleryków było wtedy z parafii św. Michała bardzo dużo. Myśmy się bardzo szybko zorientowali, że jeżeli będziemy robili osobne "michałkowe" spotaknia w seminarium, to będzie to robiło bardzo złe wrażenie na innch klerykach. Musieliśmy to całkowicie zmienić. Wymyśliliśmy, że miejscem naszego spotkania może być plebania św. Michała. Trzeba przyznać, że był to olbrzymi problem organizacyjny. Na posiłek na przykład, na kolacje, na zakończenie ferii w Trzech Króli, bo te spotkania były zazwyczaj albo na początku albo na końcu ferii, do 10 obecnych księży dochodziło 15 kleryków. Robiło to 25 osób, co stanowiło duży problem organizacyjny. Ks. Chowańczak z przemiłymi paniami - Józią i Emilią zawsze szykowali posiłki. I choć my staraliśmy się pomagać w zmywaniu, to heroizm tych pań trzeba podziwiać. Ta plebania była dla nas miejscem bardzo ciepłym i miłym, gdzie bardzo lubiliśmy się spotykać. Wymyśliliśmy też sobie wspólne imieniny - to znaczy, żeby nie wyprawiać imienin każdemu z osobna, co było kłopotliwe, ustaliliśmy 2 maja - na św. Zygmunta, jako dzień wspólnych imienin, gdyż pseudonim Ks. Jerzego był Zygmunt Kowalczyk. Prawdopodobnie był to pseudonim z różnych wyjazdów, gdzie nie należało mówić "proszę księdza" więc był Zygmunt Kowalczyk. Na ów 2 maja zawsze był wspaniały posiłek, coś przyjemnego, jakieś pamiątki.
O. Jerzy wspierał nas także finansowo. Przede wszystkim zorganizował wśród parafian ruch stypendystów, których było co najmniej pięć razy tyle, co kleryków z naszej parafii, więc prawdopodobnie utrzymywaliśmy również i innych kleryków. Jeśli były też jakieś potrzeby, zawsze można było iść do O. Jerzego i prosić o pomoc. Ja na przykład raz z tego skorzystałem, gdy chciałem sobie zakupić rytuały na Wielki Tydzień, które były wydane po raz pierwszy i nie wiadomo było, kiedy będą mogły być wznowione. Rzeczywiście, dodruku dokonano dopiero gdzieś po 10 latach. I ja, wiedząc, że mi się to na parafii przyda dla młodzieży, chciałem kupić pięć sztuk. Udałem się do O. Jerzego i otrzymałem potrzebną kwotę, a rytuały służą mi rzeczywiście do dzisiejszego dnia i są wspaniałą pamiątką olbrzymiego serca Ks. Jerzego.
Piękną kartą w życiu Ks. Chowańczaka są też Msze radiowe. Był jednym z redaktorów tej Mszy. Byliśmy przez O. Chowańczaka na nie zapraszani i jeździliśmy tam jeszcze jako świeccy lektorzy, aby tam czytać i śpiewać. Potem zabierał nas tam jako kleryków.
Pierwszych lat Ks. Chowańczaka jako ojca duchownego Seminarium nie znam, dlatego, że gdy zamieszkał na Krakowskim Przedmieściu ja byłem diakonem i mieszkałem na Bielanach i miałem z nim minimalny kontakt - przyjeżdżał na spowiedź raz w tygodniu i czasami miał u nas rekolekcje i kilka konferencji ascetycznych. Później poszedłem na parafię i dwa lata nie miałem kontaktu z Seminarium. Kiedy przyszedłem do pracy w Seminarium jako bibliotekarz, a później prefekt, znowu z O. Jerzym się spotkaliśmy. Okres, kiedy mieszkaliśmy razem w Seminarium to już jednak okres choroby Ks. Jerzego, z czego myśmy sobie nie zdawali sprawy. Ta choroba trwała co najmniej pięć lat i był to dla niego na pewno okres bardzo trudny. Trzeba pamiętać o tym, że przez ten czas wypełniał wszystkie swoje obowiązki i starał się to robić jak najdłużej mógł. Przez cały czas nie eksponował swojej choroby i usiłował nie stawać się ze względu na to ośrodkiem zainteresowania, raczej wolał ukrywać chorobę. Czasem zupełnie nieroztropnie, żeby nie robić kłopotu, żeby nie przeszkadzać. Jest to rys dzielnego kapłana, który się nie pieści ze sobą, ale cały czas pracuje, służy sakramentem spowiedzi, głosi homilie, konferencje, dni skupienia. Umiał też znaleźć czas na odpoczynek - uciec, miał umiejętność dobrego wypoczywania. W czwartki po południu, kiedy klerycy wychodzą poza Seminarium, Ks. Chowańczak umiał "zniknąć" i na przykład pochodzić po lesie, odetchnąć świeżym powietrzem.
Do opieki przy O. Chowańczaku włączyłem się, gdy był już ciężko chory. Były z tym trudności, gdyż O. Chowańczak nie przyznawał się jak się czuje i nigdy nie wiadomo było, czy potrzebuje opieki czy nie. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie powiedzieć czegoś niedelikatnego. Miał on grupę bardzo bliskich przyjaciół kleryków, którzy mu pomagali, którzy go znakomicie rozumieli - Ronald Kasowski, Zbigniew Stefaniak, Darek Marczak, Grzegorz Sławiński, Marek Michalczyk i spore grono jeszcze innych. Gdy był w szpitalu, codziennie byli u niego klerycy, tam nocowali. Ja czasami nie wiedziałem, jak włączyć się w pomoc jemu, żeby go nie urazić, żeby nie myślał, że ktoś się nad nim lituje. Zupełnie naturalnie wynikła pewna sytuacja. Gdy O. Chowańczak wrócił ze szpitala i był już naprawdę bardzo słaby, nie mógł odprawiać Mszy św. z klerykami w kaplicy, gdyż trwałoby to bardzo długo i było ponad jego siły. Nie był w stanie tyle czasu stać. Umówiliśmy się, że skoro ja i tak odprawiam Mszę św. o innej porze, możemy odprawiać ją wspólnie. Było to tak, że to O. Jerzy dostosowywał się do mnie, do godzin, które mi pasowały. Potem zorientowałem się jednak, że lepiej będzie, gdy to ja będę się dostosowywał do jego rytmu dnia, związanego z jego chorobą. Tak, że przez chyba miesiąc odprawialiśmy wspólnie Mszę św. w oratorium. Ks. Jerzy miał kłopoty ze wzrokiem, nie bardzo mógł czytać. Właściwie O. Jerzy przestał odprawiać Mszę św. dopiero na kilka dni przed śmiercią - nosiliśmy do niego Komunię św. tylko przez jakieś pięć dni. Udawało mi się też towarzyszyć mu w drodze na posiłki i z posiłków. Na posiłki przyprowadzał go najczęściej jeden z kleryków, choć czasami przychodził sam - nagle znajdował się w refektarzu, nikt nie wiedził skąd i jak - jak on przebył tę strasznie długą drogę. Drogę tę przebywał po raz ostatni chyba na trzy dni przed śmiercią. Chociaż jadł niewiele, przychodził jednak do refektarza, żeby pokazać, że jeszcze nie jest z nim tak źle. Nie chciał zamykać się w swoim pokoju, nie chciał być przykuty do łóżka. Gdy wracaliśmy razem do jego pokoju (ta droga trwała bardzo długo gdyż O. Chowańczak chodził już bardzo wolno), prowadziliśmy rozmowy, które do dzisiaj bardzo mile wspominam. Czasami mówiliśmy o dawnych czasach, o różnych miłych chwilach, wspólnych wspomnieniach.
Ostatnie dni Ojca Jerzego to całodobowa opieka kleryków i nieoceniona opieka p. Doktor Mari Kierzyńskiej - parafianki od św. Michała, która trzy razy dziennie, a gdy trzeba było to i częściej, przyjeżdżała do Niego. Miałem to szczęście, ten dar, być ze Zbyszkiem Stefaniakiem w pokoju O. Jerzego ostatniej nocy przed jego śmiercią. Było to zresztą przed dniem sześćdziesiątych urodzin O. Jerzego. Modliliśmy się ze Zbyszkiem, aby Bóg pozwolił O. Jerzemu przeżyć jeszcze te kilka godzin, żeby do tego dnia dożył. O. Jerzy był świadomy, choć nie bardzo mógł mówić, ale wiedzieliśmy, że dużo rozumie i jest z nami w kontakcie. Niekiedy powiedziane kilka słów, jedno krótkie zdanie dawało nam do zrozumienia, że cały czas zachowuje świadomość. W przeddzień lub dwa dni przed śmiercią przyjechał do O. Jerzego Ks. Jan Sikorski i opowiadał mu różne wesołe doświadczenia ze swojego życia parafialnego, różne pomysły. Mieliśmy świadomość, że o ile Ks. Jerzy nie może w tym bezpośrednio uczestniczyć to jednak śmieje się z tego wewnętrznie, tak, że atmosfera tych ostatnich dni była pogodna. Siedząc ze Zbyszkiem przy O. Jerzym rozmawialiśmy ze sobą tak, aby On mógł nas słyszeć. Następnego dnia, gdy my odsypialiśmy przed południem noc spędzoną przy O. Jerzym, dyżur miał Grzesiek Sławiński. Miałem tego dnia odwiedzić swoją znajomą w szpitalu i przed wyjazdem wszedłem jeszcze na chwilę do pokoju Ks. Jerzego, żeby zagadnąć, zobaczyć jak się czuje. Było to dosłownie za pięć trzecia. Pokój był wtedy bardzo jasny, słońce pięknie świeciło. Klerycy posadzili tego dnia O. Jerzego inaczej niż zwykle, to znaczy tak, że był oparty o półkę i mógł patrzeć w okno. O. Jerzy był pełen pokoju i jakiegoś takiego radosnego uśmiechu. Wyszedłem z pokoju i wyjechałem do szpitala a gdy wróciłem, okazało się, że O. Jerzy umarł pięć minut po moim wyjeździe, w obecności Grzesia Sławińskiego. Kiedy panowie z zakładu pogrzebowego przyszli zabrać ciało Ojca, ułożyli go na noszach i podnieśli je, w kościele zaczęły bić dzwony. Dzwony biły, gdy nieśli go przez klatkę schodową do samochodu, a gdy zamknęli już drzwi karawanu dzwony przestały bić. Wtedy Ks. Sikorski powiedził: "Słuchaj Jurek, Ty już na pewno jesteś w Niebie, bo takie wielkie znaki daje Pan Bóg". I wtedy zaczął padać deszcz.
Gdy po powrocie ze szpitala dowiedziałem się o wszystkim, wszedłem na chwilę do pokoju O. Jerzego, pomodliłem się chwilę, klerycy wtedy właśnie ubierali go w strój kapłański. Później, gdy szedłem do swojego gabinetu, natknąłem się na Ks. biskupa Kraszewskiego, który szedł z całym pierwszym kursem z kwiatami w ręku. Byłem przekonany, że Ks. Biskup wie o tym, że O. Jerzy nie żyje, że idzie się pomodlić. Szybko się przywitałem i poszedłem dalej. Okazało się, że Ks. Biskup wszedł myśląc, że odwiedza chorego, ponieważ wiedział że Ks. Jerzy jest w ciężkim stanie. Wszedł do pokoju i dowiedział się, że O. Jerzy nie żyje. Powiedziałbym mu o tym wcześniej, ale nie wiedziłem, że Ks. Biskup o tym nie wie. W ten sposób Ks. Biskup Kraszewski jako pierwszy z naszych pasterzy pożegnał Ojca Jerzego. |
|