Wspomnienia P. Wioletty Damięckiej
O. Jerzy w moim życiu był osobą szczególną, był Tym, który wszczepił we mnie wiarę, i to zarówno odnowił wiarę w Boga, jak i wiarę w samą siebie. Pokazał mi z zupełnie innej strony Kościół - nie tę straszną, olbrzymią, znormatyzowaną strukturę, lecz to, co jest w nim najwspanialsze - żywą, tętniącą wiarę, wiarę, która daje życie i sens wszystkiego. Takiego właśnie go zapamiętałam, uśmiechniętego i niezwykle otwartego, łagodnego i szczerego, wspaniałego duszpasterza i gorliwego proboszcza.
Moja rodzina była, jeżeli chodzi o religię, dość nietypowa. Matka moja była protestantką, Ojciec katolikiem. Trudno było więc mówić o jakiś żywych praktykach czy to w jednej, czy w drugiej wspólnocie. Jednocześnie żadne z rodziców nie nakłaniało mnie, bym koniecznie przywiązywała się do konkretnej grupy. Tak więc przez wiele lat wzrastałam w atmosferze, można by rzec szczególnego rodzaju ekumenizmu. Z jedenej strony odpowiadały mi piękne celebracje ojców ze Skałki w Krakowie, z drugiej zaś bardziej bezpośrednie, bliższe Bogu spowiedzi św. u protestantów.
Wychowały mnie i wykształciły siostry, miałam więc bardzo silne, wydawałoby się, bodźce, by stać się osobą niezwykle religijną. Jak jednak wkrótce się okazało, wcale tak nie było. Teraz, gdy analizuję te sytuację, dochodzę do wniosku, że żaden przymus, żadne zachęty autorytetów na wiele się nie zdadzą, gdy z nie będzie wewnętrznego przekonania. Powoli odchodziłam od Boga, nie było to odejście od tego Najwyższego, w którego wiary nie straciłam nigdy, lecz zrezygnowanie z wszelkich form, z modlitw, z kontaktu. I tak było wiele lat.
Sytuacja moja zmieniła się dopiero wtedy, gdy Bóg dał mi pewien znak, znak bardzo bolesny, znak, którego nie można było zlekceważyć. Niedługo po urodzeniu się mojego synka - Janka, rozeszłam się z mężem. Sytuacja była jeszcze bardziej skomplikowana, gdyż właśnie w tym okresie zapadła na zdrowiu moja Matka. Chorowała ciężko przez pietnaście lat, coraz bardziej tracąc siły fizyczne i, niestety, także psychiczne. Był to rok 1977, okres bardzo trudny. Każdy rozsądny człowiek wiedział, że autentyczne wychowanie zapewnić może jedynie Kościół. Był on w tym czasie pewną odskocznią dla bardzo wielu ludzi. I to niekoniecznie z nim związanych. Pamiętam, jak bardzo wiele zrobił dla nas wtedy Ks. Przekaziński, Ks. Niewęgłowski, jak wspaniałe rzeczy oni robili. Nie było pytania czy ktoś jest niewierzący, czy może Żyd, protestant. Wszyscy mieściliśmy się w Kościele i wszyscy wspaniale pracowaliśmy. Myślę tu przede wszystkim o kulturze, o wspólnych wystawach na terenie kościołów, o występach, ale także o Mszach św., nabożeństwach. Na Mszę św. dla plastyków do Ks. Niewęgłowskiego chodzę do dziś. Właśnie w ten sposób rozumiem ekumenizm, gdzie nikt nie ma do nikogo pretensji, gdzie panuje jeden Bóg i jedna wspólnota. Tak też wspominam siostry, u których się uczyłam, również w czasie wojny. Nie było problemu, że Żydzi siedzieli razem z Polakami, że wyznawali inną religię. Siostry augustianki wpajały w nas to otwarcie i wynikające nawet może bardziej z faktów, niż z wypowiedzi, poczucie ekumenizmu i wspólnoty. Myślę, że do tego i teraz powinien dążyć Kościół.
Tak jak mówiłam, Kościół w epoce schyłku socjalizmu stał na straży najważniejszych wartości i to tylko dzięki jego współpracy, a nie żadnej innej organizacji, miałam gwarancję właściwego wychowania syna. W tym właśnie okresie spotkałam Ks. Jerzego Chowańczaka. Jestem parafianką św. Michała, gdzie właśnie funkcję proboszcza spełniał Ks. Jerzy. Moim olbrzymim pragnieniem było to, by ochrzcić syna. Jednak ze względu na rozwód, również może jakiś olbrzymi strach przed Kościołem - strukturą, chrzest syna się odwlekał. Bardzo bałam się pójść i wprost zapytać, czy mój syn może ten sakrament przyjąć. Słyszałam rady, że o ile chcę naprawdę ochrzcić dziecko, to powinnam uregulować życie rodzinne, że innaczej nie mam nawet co marzyć o sakramencie dla Janka. I wtedy spotkałam siostrę Ks. Chowańczaka, która powiedziała mi: "Idż, porozmawiaj z nim, on na pewno ci pomoże". Szłam do niego z olbrzymim strachem, ze straszną niepewnością jak mnie potraktuje - jako intruza, czy może znajdzie w sobie otwarte, szerokie serce. Tego, co przeżyłam rozmawiając z nim, nie zapomnę do końca życia. Jego pierwszymi słowami było: "dlaczego się boisz". Widział młodą drżącą kobietę, mocno wystraszoną. Gdy przedstawiłam mu swoją sprawę, powiedział: "Dziecko trzeba ochrzcić natychmiast. Dlaczego tak długo zwlekałaś". Janek miał wtedy siedem lat. O tym, jak wielkie miał serce, jak olbrzymie wyczucie, niech świadczy jeszcze taki drobny fakt, że aby Jankowi podczas chrztu nie było przykro z powodu wieku, postarał się o to, by razem z nim był ochrzczony również chłopczyk z domu dziecka, jego rówieśnik. Razem było im na pewno raźniej.
Muszę jeszcze powiedzieć o tym, że Ks. Jerzy miał olbrzymie wyczucie w pracy z ludźmi. Zawsze podziwiałam go za to, że jest roześmiany, że tak wiele młodzieży, także kleryków, jest przy nim. Że nikomu nie pozwoli zostać smutnym. W ten sam sposób odniósł się i do mnie. Nigdy nie był narzucający się z jakimiś pouczeniami. Zawsze wierzył w moją dobrą wolę, uczciwość. To był ktoś, kto wiedział, że Boga oszukać się nie da, a człowieka oszukać można zawsze. Uśmiechał się więc i lekko kierunkował, zwracał uwagę, prosił, lecz co z tym człowiek zrobił, było już wyłącznie jego i dla niego.
Doświadczyłam w czasie chrztu Janka, mego syna, olbrzymiej łaski sakramentu spowiedzi. Nie był on dla mnie łatwy. Wychowana w rodzinie po części protestanckiej, przyzwyczaiłam się do tego, iż grzechy wyznaje się bezpośrednio przed naszym Stwórcą. Podejście do kratek konfesjonału budzi we mnie cały czas niechęć. Chciałabym w tej najważniejszej chwili być blisko Boga, a nie widzieć kraty i nasłuchującego spowiednika. Ks. Chowańczak musiał wyczuć to moje zranienie. Przeżyłam wtedy spowiedź, którą będę pamiętała do końca życia. W przeddzień chrztu usiedliśmy razem w kaplicy dolnego kościoła, gdzie miał on się odbyć, i ja wyznałam grzechy. Ks. Jerzy był tylko jakby asystentem tego, co mówiłam Chrystusowi będącemu na ołtarzu, Jego pomocnikiem i widzialnym znakiem.
Chrzest, którego udzielał Jankowi Ks. Chowańczak, wyglądał wspaniale. Jego rozmodlenie, szacunek dla sprawowanego sacrum, chęć włączenia jak najpełniejszego w nią wiernych. Rzadko zdarza się, by ksiądz przeżywał tak bardzo to co robi przy ołtarzu. A przecież tak bardzo to jest ważne. Wiadomo, że najważniejszy jest tam obecny Bóg, ale przecież to ten, stojący przy ołtarzu, kapłan ma o Nim świadczyć i niezwykle wiele zależy do niego, od jego rozmodlenia, postawy szacunku i uniżenia. On jest kierownikiem dusz i pragnień ludzi, on jest w innym świecie ścisłej obecności Bożej. Bardzo bym chciała, by wszyscy kapłani umieli sprawować Eucharystię tak, jak robił to Ks. Chowańczak.
Później spotkania z ks. Jerzym nie były częste. Spotykaliśmy się w najróżniejszych, przypadkowych sytuacjach, na ulicy, na lotnisku, poprzez radio. I zawsze widziałam w jego słowach olbrzymią otwartość dla mnie, dla moich problemów. Widziłam, że o mnie pamięta. Kiedyś poszłam do niego ze swoim problemem braku akceptacji dla cierpienia, dla nieszczęścia i to nie tylko mojego, ale także innych ludzi. Opowiadałam, jak to budzi się we mnie bunt, poczucie niesprawiedliwości, gdy widziałam krzywdę ludzką. Bolał mnie nawet krzyż Chrystusa, może jako jakieś apogeum wszelkiego zła i okrucieństwa. Myślałam, jak Ojciec Najwyższy może na aż tak wiele pozwalać. Wtedy Ks. Chowańczak powiedział mi, bym przeczytała Ewangelię, kiedy Pan Jezus był w Ogrójcu. W Nim wtedy też budził się bunt, prosił o oddalenia bólu, krzywdy. Jest to uczucie ludzkie, którego nie można zwalczyć, udawać, że go nie ma. Później dopiero, gdy je zaakceptujemy, możemy próbować je umniejszać, starać się szukać woli Bożej. Nigdy jednak nie osiągniemy tej doskonałości, by nic nie czuć. Nie do tego bowiem jesteśmy stworzeni, by być zimnymi jak głaz. A uczucia powodują nasze człowieczeństwo. Ta rozmowa z ks. Jerzym bardzo mi pomogła, niezwykle dużo mi dała.
Gdy Janek poszedł na lekcje religii do kościoła św. Michała, miałam nadzieję, że to Ks. Chowańczak będzie jego wykładowcą. Stało się inaczej, gdyż młodzieży w parafii było bez liku i ks. Proboszcz zajmował się klasami średnimi. Poszłami więc do niego i spytałam, czy uważa, że siostra, która uczy mojego syna, jest dobrą katechetką. On mi wtedy odpowiedział, że tak, przecież ma takie dobre oczy. To był jego sposób postrzegania ludzi.
Miałam nadzieję, że mój syn otrzyma wszystkie sakramenty z rąk Ks. Jerzego. Tak jak otrzymał chrzest, pierwszą komunię, tak miałam nadzieję, że weźmie On udział także w bierzmowaniu Janka. Wtedy już był od dłuższego czasu w seminarium i nie miałam z nim kontaktu. Gdy szłam na bierzmowanie syna, było moim wielkim pragnieniem, by był on na nim jakoś obecny, by wziął w nim udział. Tuż przed Mszą św. odprawianą przez Ks. biskupa, obecny Ks. proboszcz wyszedł na ambonę i powiedział, że przed chwilą Ks. Chowańczak zmarł. Prosił o modlitwę w jego intencji. Poczułam, że właśnie przez to wydarzenie on wśród nas jakoś jest obecny, że nas nie opuścił. Do tej pory jestem przekonana, że on w moim życiu trwa, tak jak za życia, że ingeruje w ważniejsze sprawy, że otacza swoją opieką.
Później, po kilku dniach, odbył się wspaniały pogrzeb. Cały kościół ludzi, olbrzymia asysta księży. Odprowadzaliśmy tego, któremu tak wiele zawdzięczaliśmy, który był dla nas drogowskazem na Bożych drogach życia.
Gdy teraz zastanawiam się, kim był dla mnie Ks. Jerzy Chowańczak, to muszę przede wszystkim powiedzieć, że był osobą olbrzymiej wewnętrznej, ale i zewnętrznej, radości. Umiał się uśmiechnąć, umiał zażegnać waśń, wnieść w życie pokój. Jednał sobie szczególnie ludzi młodych, tak jak on wesołych i energicznych. Posiadał olbrzymi dar otwartości dla wszystkich, nawet tych najbardziej krnąbrnych, oddalonych od Kościoła. Umiał ich wszystkich swoim sercem ogarnąć, przyciągnąć. Był niewątpliwie takim świętym wśród wzburzonych fal ludzkiego życia. I choć już od nas w sposób fizyczny odszedł, to ja cały czas żyję jego słowami, żyję tym, co mówił w czasie kazań w kościele, kazań radiowych. Myślę o tym, co powiedział do mnie bezpośrednio i staram się, by to życie, które we mnie rozbudził, życie wiary, dalej mogło owocować. |
|